czwartek, 20 lutego 2014

O życiu, babach, kotach i nibypączkach.



Dopadło mnie życie. Tak jakoś wyszło. Pan U wyjechał na cały luty poza Polskę. Cały dom na mojej głowie. Pranie, sprzątanie, gotowanie, rozstawianie kotów po kątach (tego to chyba najwięcej uprawiam). W związku z tym, że nie miałam, i do przyszłej soboty nadal nie mam, dla kogo gotować (a chyba aspekt gotowania dla kogoś najbardziej mnie w tym wszystkim kręci), miesiąc upłynął mi pod znakiem mrożonek, sosów z torebki i gotowych dań. Albo rozmrażania jakichś pojedynczych kotletów, odnalezionych w czeluściach  zamrażalnika :)

Poza tym, Pan U wyjeżdżając, pozbawił mnie części mojego Super Ważnego Centrum Dowodzenia (laptop, telefon, pilot od TV i pilot od dekodera), zabierając mojego laptopika. Nie miałam więc większej ochoty przemieszczania się tych dwóch metrów, jak nie mniej, z kanapy do stacjonarki i pisania bloga.

Znacznie przyjemniejsza wydawała mi się perspektywa leżenia na kanapie i opychania się czekoladą niż fikuśnego gotowania. Ale to chyba tęsknota za Panem U i zmęczenie materiału sprawiło, że kiedy w końcu postanowiłam coś z tym zrobić, dopadła mnie choroba.

 Cały poprzedni tydzień usiłowałam ją sama pokonać, chodziłam normalnie do pracy, na zakupy itp. Wydawało mi się, że to zwykłe przeziębienie. Ot, takie tam tylko kichanie i wieczne smarkanie.  Aż w sobotę ochrypłam, a w niedzielę zaniemówiłam - zapalenie strun głosowych zapewniło mi, znajomym i kotom atrakcję w postaci niemego kina. W sumie szkoda, że taka forma rozrywki nie jest już popularna.  Przez ten tydzień nauczyłam się krzyczeć na koty gestami i teraz, gdy powoli odzyskuję głos, chyba są trochę zdziwione, że Pani potrafi mówić! :)

Tak więc kolejny tydzień mija mi leżąc na kanapie pod kocykiem i objadając się albo czekoladą albo pączkami (ale o nich później). A tyłek rośnie...

Swoją drogą, tak sobie myślę, to bardzo zaskakujące jest w jaki sposób są skonstruowane baby. Leży taka całe dnie, opychając się niemiłosiernie, wiedząc, że to nie jest najlepsze rozwiązanie. Ale każdy powód jest dobry: zły dzień, tęsknota, choroba, brzydka pogoda, fajny program w TV, "ciekawy" artykuł w głupiej gazecie (w takich momentach chyba nawet najdurniejszy artykuł wydaje się mega interesujący, pouczający i ważny. Nawet ten o bójce Dody z Agnieszką Szulim ;) ), zmęczenie, ciemności na dworze, ciepełko domowego ogniska, itp. Można by wymieniać w nieskończoność, prawda? A tyłek jak rósł, tak dalej rośnie.

A później taka baba chodzi i opowiada na lewo i na prawo jaka to jest gruba, jakie to ma kompleksy z tego powodu, jak jest jej źle i niedobrze na tym świecie, bo nie może kupić ciuchów na siebie, bo tu jej się coś wylewa, tu jest za ciasno, tam się marszczy, tam odstaje.

Ciekawe jest to, że każda z nas, niezależnie od wagi, rozmiaru i wymiarów, tak ma. Nie znam chyba żadnej kobiety, która by nie miała kompleksów. Zawsze jest coś do zmiany, poprawy, ucięcia, dosztukowania i odessania. I nawet najbardziej kochający na świecie facet, codziennie tysiące razy zapewniający swoją babę o swojej miłości i szczerze zachwycający się nią i jej wyglądem, nie jest w stanie przełamać tego wiecznego samo-dołowania się baby.

Leży więc taka baba całymi dniami pod kocem. Obłożona kotami. Wręcz unieruchomiona przez koty! Jeden przygniecie koc z jednej strony, drugi z drugiej a baba zaczyna się czuć jak mumia jakaś. I kiedy w końcu zdecyduje się ruszyć i wrzucić jednak coś na bloga, nie jest to takie łatwe. Koty są wszędzie! I wcale nie pomagają w pisaniu!



Cóż, przynajmniej mam zapewnioną gimnastykę szyi i ramion :)

Koty rozrabiają. Koty łobuzują. Koty rozwijają swoje zdolności uprzykrzania życia.

 Wprowadzając się do tego mieszkania, od początku założyliśmy z Panem U, że sypialnia jest nasza, kot (a teraz koty) z nami w niej nie śpi, łóżko jest nasze i tylko nasze. Powód jest bajecznie prosty: Edek się rozpycha i niesamowicie grzeje, a ja zimnolubna jestem ;)

W poprzednim mieszkaniu nie mieliśmy ramy od łóżka, leżał jedynie materac na glebie, no i nie mieliśmy drzwi do sypialni. Edek spał z nami a jego rozpychanie nie było jakieś przesadnie uciążliwe: człowiek zaliczał jedynie stoczenie się z materaca na ziemię. W tym mieszkaniu mamy już łóżko, wręcz łoże, z prawdziwego zdarzenia, więc upadki z jakichś 50 centymetrów nie należą do przyjemnych. Gdyby, oprócz Edka, spał z nami jeszcze Franek, to chyba po prostu równie dobrze moglibyśmy się z Panem U kłaść spać od razu na podłodze.

Koty więc rozwijają swoje zdolności uprzykrzania życia, na czele z próbami dostania się do sypialni w nocy. Drapanie drzwi, próby podkopania się pod drzwiami są na porządku dziennym, już się przyzwyczaiłam. Nie stanowi to dla mnie przeszkody w zaśnięciu. Jednak do swojego repertuaru dołączyły ostatnio skakanie na klamkę. No i zaczyna się zabawa w "kotka i myszkę", a raczej w "niegrzeczne kotki i wściekłą, wybudzoną ze snu Panią". Ale przynajmniej dzięki temu udoskonaliłam technikę skradania się :) Jestem w stanie bezszelestnie wyplątać się z kołdry, wyślizgnąć się z łóżka, podejść do drzwi i z groźną miną na nie czekać :) Ha! Też rozwijam swoje zdolności! :) Generalnie nauczyłam się jednej bardzo ważnej rzeczy: jeśli kota nie słychać, to znaczy, że właśnie coś broi (na przykład ukradł moją zasmarkaną chusteczkę, gumkę do włosów, bułkę, którą dosłownie na 5 sekund spuściłam z oczu lub wkładkę z mojego buta).

Są jednak takie momenty, gdy Edek dochodzi do wniosku, że on swoje zdolności już wystarczająco rozwinął, więc może poleżeć. Szkoda tylko, że Franek nie dochodzi do takiego samego wniosku... Przynajmniej raz na dzień i noc. Życie byłoby łatwiejsze wtedy... Eh, gdyby tak Franek któregoś dnia stwierdził, że będzie rozrabiać co drugi dzień i co drugą noc. Marzenie...

Nie można nic zostawić na wierzchu. A rzeczy, które do tej pory były bezpieczne i nieciekawe dla kota, stały się nagle wielką rozrywką. Na przykład wykałaczki, które zmieniały chyba swoje miejsce już z pięć razy i za każdym razem lądowały na podłodze, a ja znajdowałam je w przeróżnych miejscach w mieszkaniu. Albo pomidorki koktajlowe. To, że leżały ponadgryzane na podłodze w kuchni albo na panelach w salonie, to pikuś. To, że musiałam je sprzątać wtarte w dywany i narzutę na kanapie, to już trochę gorzej. Ale najgorsze jest to, że miało to miejsce po pierwszej w nocy, gdy wracałam z pracy zmęczona i jedyne o czym marzyłam, to wyrko, podusia i kołderka. Tymczasem czekało na mnie mieszkanie do posprzątania.

Ostatnio, w zasadzie od dwóch nocy, atrakcją nr 1 jest dostanie się do kosza na śmieci, który stoi pod zlewem. Barierą, póki co, nie do pokonania (na szczęście!) są drzwi od szafki. Tylko efekt tych zabiegów jest taki, że o piątej rano jestem budzona przez urocze "kłap, kłap, kłap, kłap, kłap, kłap", w odstępach co jakieś 5 sekund. Fajnie, prawda? :)

Moje życie upływa ostatnio również na myciu podłogi. Dlaczego? Powód jest prosty. Otóż Franek nie jest w stanie zaakceptować faktu, że Edek może nie chcieć się z nim bawić. Edek w takich momentach stara się Frankowi to dobitniej wytłumaczyć i rzuca się na jego ucho. Małe Gówienko chodzi więc wiecznie z pogryzionym, podrapanym uchem a podłoga przyozdobiona jest kroplami krwi... Tak właśnie się nasze koty bawią!

I wśród takich problemów przyszło mi teraz żyć ;) A tu wielkimi krokami zbliża się Tłusty Czwartek. Na wszystkich kulinarnych blogach zaroiło się od przeróżnych przepisów, postanowiłam nie zostawać więc w tyle.

Moja propozycja jest oczywiście dla osób, które chcą coś zrobić szybko, bez wkładania w to nie wiadomo ile czasu i wysiłku. Czyli dla leni takich, jak ja ;)





Nibypączki:

  • 2 opakowania homogenizowanego serka waniliowego (łącznie 250 gram),
  • 1,5 szklanki mąki,
  • 3 jajka,
  • 1 kopiata łyżeczka proszku do pieczenia,
  • 2 płaskie łyżki cukru,
  • dodatkowo olej do smażenia (albo jak kto woli - smalec :D) i do moczenia łyżeczki.


Wszystkie składniki (oprócz tłuszczu) wymieszać. I tutaj pewne utrudnienie: idąc na łatwiznę, i tak też jest w przepisie, z którego ja korzystałam, można to zrobić mikserem. Problem polega jednak na tym, że ciasto ma konsystencję gluta, który ma zamiar zawładnąć mikserem. Takie było moje pierwsze skojarzenie, jak tylko to zobaczyłam - ciasto zamiast ładnie się miksować, "wspina się" po mieszadłach miksera. Stąd już bardzo krótka droga do całej kuchni w masie :) I mimo wszystko, wcześniej wysprzątawszy kuchnię, wolałam się jednak łyżką chwilę namachać, żeby ciasto wymieszało mi się w ładną masę a nie ścierać jej ze ścian, sufitu, kotów i innych sprzętów.

I w zasadzie to tyle, jeśli chodzi o samo ciasto. Teraz należy przejść do procesu produkcyjnego. W garnku (ja użyłam raczej niedużego garnka, o średnicy mniej więcej 20 cm i głębokości 10 cm) należy bardzo porządnie rozgrzać (rozpuścić) tłuszcz. Ile? Hmm... ja nalałam około trzech centymetrów od dna garnuszka.

Zamoczoną w oleju łyżeczką do herbaty nabieramy porcję ciasta i strząsamy do garnka.  Dlaczego trzeba mieć łyżeczkę namoczoną w oleju? Bo, jak pisałam wyżej, masa ma konsystencję gluta, bardzo lepkiego gluta. Na raz smażyłam około 4-5 nibypączków. Więcej radzę nie robić w tym samym czasie, bo podwajają swoje rozmiary: z orzecha włoskiego do dorodnej śliwki, a może nawet mandarynki. Po usmażeniu posypać cukrem pudrem i obżerać się ile dusza zapragnie :)

Moja rada: po rozgrzaniu zmniejszyć płomień palnika do minimum i smażyć nibypączki bardzo powoli. Parę zrobiłam na zbyt dużym płomieniu. Efekt był taki, że z zewnątrz były mocno przyjarane a w środku surowe, płynne.


Można oczywiście zrobić je również bez tych dwóch łyżek cukru, jeśli ktoś woli mniej słodkie.



wtorek, 28 stycznia 2014

Każdy ma swoje guacamole, mam i ja.

Ponoć ilu ludzi na tym świecie, tyle wersji guacamole. No to co, mam być gorsza? Niee... :) Zrobiłam sobie (a w zasadzie nam!) własne.

Lubię awokado, bardzo nawet, ale do tej pory mieszałam je zazwyczaj tylko z, przeciśniętym przez praskę, czosnkiem i solą. Na tosty: super!

Postanowiłam jednak, tym razem, zrobić guacamole. Okazało się jednak, że brakuje mi takich składników jak świeża kolendra i limonka, poleciałam więc, z językiem na brodzie, do sklepu. A ze sklepu wyszłam z pepperoni.... bez kolendry i limonki :P Wszystko przez małą wagę papryczek. Pomyślałam, że do guacamole dodam właśnie pepperoni, i że wystarczą mi jedynie dwie, jednak sklepowa waga stwierdziła, że ceny mi nie wydrukuje, bo dwie papryczki pepperoni są za lekkie. I tak dokładałam po jednej, aż do ośmiu sztuk. Dopiero wtedy waga łaskawie wypluła naklejkę z ceną. Z tego wszystkiego zapomniałam o wcześniejszej liście zakupów. Sierota życiowa...

W związku z tym, moja wersja guacamole wygląda tak:




Guacamole:


  • 2 awokado,
  • 2 papryczki pepperoni,
  • 2 ząbki czosnku,
  • sok z cytryny (według uznania),
  • sól i pieprz.

W zasadzie wszystkie składniki, oprócz papryczek, wrzuciłam do elektrycznego rozdrabniacza i to on wykonał za mnie cała robotę. Mi pozostało jedynie bardzo drobne posiekanie pepperoni i wmieszanie tego w powstałą awokadową paćkę.

A zrobieniem tostów zajął się Pan U - zadania strasznie skomplikowanego nie miał, bo sprowadzało się ono do wrzucenia pieczywa tostowego do tostera :)

sobota, 25 stycznia 2014

Plackowato.

Czasem człowiek ma ochotę na coś słodkiego, ale i wyjątkowego, a nie kolejną tabliczkę czekolady czy ciasteczka :) Czasem człowiek ma też ochotę na coś słodkiego i ciepłego, na kolację.

Któregoś wieczoru, gdy taka właśnie chęć mnie nawiedziła, znalazłam ten przepis na placki z jabłkami. Szczególnie, że w kuchni zdychało mi jakieś jedno biedne jabłko. Robiąc te placki po raz pierwszy wiernie odtworzyłam przepis. Nawet co do miar, korzystając z tego przelicznika.

Za drugim razem poszłam na żywioł ;) Nie byłam tak dokładna, a moją miarą była szklanka, standardowa zwykła szklanka. Wiem już też, że kolejnym razem dodam jeszcze mniej cukru, bo placki są dość słodkie a my jemy je z bardzo słodkim sosem karmelowym - przesłodzenie organizmu murowane! No i chyba dodatkowo postawię na jakieś kwaśne jabłka. Poza tym, muszę trochę poeksperymentować z ucieraniem jabłek - do tej pory ucierałam je na papkę, dzięki czemu ciasto nabiera dodatkowej wilgotności, ale z drugiej strony smak jabłek jest mało wyczuwalny. Może kolejnym razem zetrę je na wiórki, ale wtedy będę musiała dodać więcej mleka, by ciasto nie było za suche.



Placki z jabłkami:


  • 2 obrane i utarte jabłka,
  • 1,5 szklanki mąki,
  • 1 szklanka mleka,
  • 0,5 szklanki cukru,
  • 0,5 łyżeczki cynamonu,
  • olej do smażenia.

Wszystkie składniki (oczywiście oprócz oleju) wymieszać ze sobą i smażyć na rozgrzanym oleju z obu stron. Można posypać cukrem pudrem albo polać, tak, jak my, sosem karmelowym, albo miodem czy syropem klonowym. I tyle :) Prosto i szybko. 

A tak asystowały mi sierściuchy :D



Ale można też zrobić i inne placki, mniej słodkie - idealne do tego naszego sosu karmelowego. Mniej słodkie, ale i cięższe. Grubsze. Ale i równie mało czasochłonne, jak te poprzednie :)




Placki serowe z kaszą manną:


  • 250 gram sera białego,
  • 1/2 szklanki kaszy manny,
  • 1 łyżka cukru,
  • szczypta soli,
  • 2 jajka.
I tyle. To są wszystkie składniki. Mało, prawda? I o to właśnie chodzi! :)

Ser biały rozdrobnić widelcem (jak się komuś chce, można zmielić, ale mi się nie chciało :P ), dodać cukier, szczyptę soli i kaszę a także żółtka. Dokładnie wymieszać. Białka ubić na sztywną pianę a następnie delikatnie wmieszać ją w masę serową. Smażyć placki na rozgrzanym oleju. I już :)

niedziela, 5 stycznia 2014

Zupa maturzystów.

Święta, święta i po świętach. I po Sylwestrze. Ufff... na szczęście :P

Po imprezie sylwestrowej nasunął mi się jeden wniosek - musimy z Panem U częściej urządzać imprezy! W Nowy Rok koty (oba!) spały jak zabite przez cały dzień. Tak zostały wybawione i wymiziane, że nie miały siły na nic innego oprócz spania, co jest szczególnie przydatne w przypadku Franka. Ostatnio włączył mu się tryb rozrabiania. Strasznego rozrabiania, co szczególnie widać na przykładzie mojej zaatakowanej, zmasakrowanej ręki - stwierdził, że jest to świetne połączenie gryzaka i drapaka w jednym. Efekt jest taki, że kolega, widząc moją dłoń, spytał się czy przypadkiem się nie tnę :D

Ale wraz z nastaniem nowego roku i skończeniem się czasu świąteczno-sylwestrowego trzeba było zmierzyć się z "szarą rzeczywistością", zapomnieć o śledziach na tysiące sposobów, pierniczkach i czerwonym barszczu. Trzeba było wymyślić coś na obiad. 

Jakiś czas temu dostaliśmy od mamy Pana U paczkę, już ugotowanych, kasztanów jadalnych. Wydaje mi się, że jest to w Polsce na tyle mało popularny produkt, że trochę się nagimnastykowałam zanim znalazłam w necie jakiś fajny, prosty i szybki przepis, który mogłam dopasować do naszego smaku.

Wybór padł na tę zupę. Taka zupa z dyni, tylko, że z kasztanów ;) Oczywiście receptura została trochę zmodyfikowana.





Krem z kasztanów jadalnych:

  • 500 g ugotowanych kasztanów jadalnych,
  • 3 średnie marchewki,
  • 4 ząbki czosnku,
  • 250 ml mleka 2%
  • 200 ml śmietanki 30%,
  • 750 ml wody,
  • 1 łyżka masła,
  • 3 łyżki oliwy/oleju,
  • sól, pieprz, papryka słodka, papryka ostra.

Pokrojoną w kostkę marchewkę wrzucamy razem z kasztanami i posiekanym czosnkiem na rozgrzaną oliwę z masłem. Poczekałam do momentu, gdy zarówno kasztany, jak i marchewka, lekko się przypiekły. Następnie całość zalałam wodą i poczekałam aż całość się zagotuje. Od tego momentu gotowałam 20 minut, czyli tak, jak w oryginalnym przepisie. Po tym czasie płomień faktycznie zmniejszyłam, ale nieznacznie. Dolałam mleko i śmietankę i gotowałam przez kolejne 10 minut.

W podanym w linku przepisie jest, by na tym etapie zupę posolić i popieprzyć, ja jednak jeszcze się z tym wstrzymałam. I tu zaczęły się schody... Okazało się, że mój poczciwy mikserek powoli odmawia posłuszeństwa, szczególnie końcówka miksująca. Po włączeniu zaczęła wydawać piekielne piski, Pan U zaczął krzycząco pytać, co się dzieje, koty przyleciały z położonymi po sobie uszami a mi wszystkie włosy dęba stanęły... Nie dałabym rady wytrzymać tego pisku dłużej niż 15 sekund a jednak zmiksowanie zupy zajmuje trochę dłużej :/

Na szczęście jakiś czas temu kupiliśmy z Panem U w Lidlu rozdrabniacz elektryczny, o taki o. Początkowo trochę sobie plułam w brodę, że wywaliliśmy prawie 50 zeta na coś, co pewnie użyję dwa, może trzy, razy w życiu, ale teraz okazało się, że ten rozdrabniacz uratował nasz dzisiejszy obiad :) Trochę było to upierdliwe, bo musiałam najpierw odcedzić kasztany i marchewkę, a później partiami je rozdrabniać i wrzucać do płynu, ale jakoś się udało. Na koniec całość przyprawiłam solą, pieprzem i papryką i jeszcze raz zagotowałam.


Przyznam, że może nie chciałabym jeść tej zupy codziennie, ale raz na jakiś czas jak najbardziej :) Ma bardzo ciekawy smak.

Jeśli będziecie mieli okazję, to zróbcie ją :)


sobota, 28 grudnia 2013

Poświątecznie.

Dostałam opieprz. Od własnej Rodzicielki. Dostałam opieprz, że dawno nic nowego nie napisałam na blogu. "Oj, ale o czym ja niby mam napisać? Nic ciekawego się nie działo przecież, nic nowego nie ugotowałam ciekawego". "No jak to nic ciekawego się nie działo?! A Twoja choroba? A ciągle napieprzanie się kotów?! A to, co przygotowałaś na Wigilię?!"

No, to napiszę. O chorobie. O ciągłym napieprzaniu się Edka i Franka. O tym, co zrobiłam na Wigilię :)

Tak, byłam chora. Całe trzy tygodnie spędziłam na L4. No dobra, niecałe trzy tygodnie - miałam dwudniową przerwę na pracę :P Siadło mi gardło, co prawda nie straciłam zupełnie głosu, jak to miałam w zwyczaju w czasie studiów, ale mało przyjemnie mówiło mi się cokolwiek. Nie pomogły leki z pseudoefedryną, nie pomogły antybiotyki... Dopiero jakieś prastare płukanki na gardło pomogły. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, że w 100% jestem już zdrowa. Jakieś gówno, za przeproszeniem, się mnie czepiło....

Tak, koty się napieprzają. Strasznie. Ale nie są to bójki wrogie. Takie sobie kocie zaczepki. Zazwyczaj zaczepki Franka w stosunku do Edka. Generalnie, odkąd mamy z Panem U Franka, dochodzimy do wniosku, że Edek to ostoja spokoju, to najmilszy i najgrzeczniejszy kot pod słońcem. A Franek to diabeł wcielony. No, bo jak tu się na mieście pokazać, jak się ma całe dłonie przeorane pazurami i zębami? ;) A tak właśnie nasze dłonie teraz wyglądają. Przez Franka. A w moim przypadku, przez chwilę, były to nie tylko dłonie, ale też twarz. No bawił się ze mną, no...

Kocie napieprzanie zazwyczaj wygląda następująco: Edek, niczym pan i władca, przechadza się wolnym i spokojnym krokiem po mieszkaniu. W końcu przecież jest Panem i Władcą Mieszkaniu. Franek w tym czasie przygotowuje atak z powietrza (czyli kanapy, krzesła, stołka czy też jakiegoś innego mebla). Ciarabach! Franek już jest na Edku, Edkowi włącza się agresor, awantura gotowa. A zaraz potem pojawia się pisk, płacz, ucieczka i rany. Oczywiście płacz, pisk, ucieczka i rany Franka. Edek go drapie, gryzie, kopie, przygniata do podłogi. 


Czasem kocie napieprzanie ma swój początek w leżeniu na mnie :) Zazwyczaj późnym wieczorem, gdy oglądamy z Panem U coś w szklanym pudełku, koty przychodzą na mizianie. Kładą się na mnie, mruczą a po chwili zasypiają. Jest chwila, chwileczka, chwilunia spokoju. Dopóki to nasze małe rude gówienko, czyli Franek, nie zobaczy majtającego się, z zadowolenia, ogona Edka. Generalnie, żeby nie zostać przez przypadek zaatakowanym, od razu z Panem U spychamy oba sierściuchy na podłogę, bo mogłoby to się źle dla nas skończyć ;)




Albo zawzięcie ganiają się po całym mieszkaniu. Sąsiedzi z dołu pewnie sobie w takich chwilach myślą, że hodujemy stado słoni :D Albo, w nocy, zrzucają wszystko z szafki w przedpokoju (klucze, okulary, itp.). Ale nie wszystko razem - to by było za proste przecież. Średnio jedną rzecz co pół godziny. Problem tkwi w tym, że ja (w przeciwieństwie do Pana U) mam dość lekki sen. Jeśli więc, kładąc się spać, nie schowamy wszystkiego do szuflady, moje niewyspanie jest wręcz gwarantowane.

Franek ma też swoją ulubioną nocną zabawę, od której Edek na szczęście stroni, a która sprawia, że rano mamy co sprzątać z Panem U. Kocia kuweta stoi u nas w kuchni (z różnych względów nie postawiliśmy jej w łazience, uznając, że kuchnia będzie jednak lepszym miejscem), kocie miski są dość blisko od niej. Franek najpierw wygarnia żwirek z kuwety a następnie wygarnia wodę z miski, oczywiście obficie polewając przy tym ten żwirek. A na podłodze tworzy się urocze błotko, które rano jest już na tyle zaschnięte, że dość trudno da się je sprzątnąć. No ale przecież to jest taka świetna zabawa, tak sobie pewnie Franek myśli :)

Czasami jednak zdarzają się momenty, gdy koty są dla siebie uprzejme, miłe i w ogóle cud-miód-orzeszki. Zazwyczaj jak już nie mają siły się tłuc. Czasami jak się ogląda boks, to ma się wrażenie, że bokserzy przytulają się do siebie. Prawda jest taka, że są już tak wypompowani z energii, że nie mają siły zadać kolejnego ciosu. Tak samo jest z Edkiem i Frankiem. Gdy już się zmęczą, to razem zasypiają.




Zdarzają się również i takie momenty, że sam w sobie Franek jest słodki. Jak śpi. I chyba tylko wtedy. Bo Franek jak jest sam, śpi kopytami do góry.


Albo teraz, jak piszę notkę :)



Czasami Franek też pomaga mi w czytaniu :) (Kto zgadnie co to za książka?)



A dziś, już po opieprzu od Rodzicielki, Franek poznał Kairę, psa moich rodziców (Edek ma to już za sobą, na szczęście). Początkowo było trochę prychania, prężenia się, stwarzania pozorów, że jest się większym, niż się jest w rzeczywistości, a później Franek zauważył wielki, puchaty ogon Kairy. Idealny do zabawy, jeszcze lepszy niż ogon edkowy ;)




No dobra, ale koniec o kotach. Czas się wziąć za jakieś gotowanie. Samo się nie zrobi przecież :)

Wigilię spędzaliśmy z moją rodziną, pierwszy dzień Świąt z rodziną Pana U. Żeby było sprawiedliwie, stwierdziłam, że zrobię dokładnie dwa takie same ciasta :) I w tym miejscu zawiedzie się każdy, kto liczy na przepisy i zdjęcia tego ciasta, w tej notce :P Bo przepis pochodzi z innego bloga. Fantastycznego bloga! A dokładnie stąd. Piernik jest przepyszny! Mniamuśny! I każdy kto kocha pierniki powinien go zrobić! Nie tylko na święta. Każdy, kto nie przepada za piernikiem, również powinien go zrobić - zmieni zdanie ;)

Właściwie w ostatniej chwili stwierdziłam również, że na Wigilię zrobię śledzie, bo znalazłam fajny przepis u Pistachio. Śledzie wychodzą mocno octowe, a przez pieprz i ziele angielskie - dość ostre w smaku. Marchewka pozostaje chrupka a cukier dodaje odrobinę słodyczy. Pycha!

I to by było na tyle.

czwartek, 5 grudnia 2013

A kot czeka w domu 2.

A kot czeka w domu. A w zasadzie dwa koty. W nowym domu. 

Tak, przeprowadziliśmy się. Tak, wzięliśmy drugiego kota, Franka. 

Franek jest rudy. Rudy i szalony. I młody, takie rozrywkowe kocię z niego jest. Wszędzie go pełno. Jak nie może, ze względu na swoje wciąż dość małe gabaryty, gdzieś wskoczyć, to stoi i miauczy. A właściwie drze się wniebogłosy.



Franek ma jednak pewien problem. Nawet kilka:
- Edek nie chce się z nim bawić, bo jest już (dla nas chyba na szczęście) za stary na takie harce, 
- Edek siedzi bardzo wysoko, na wciąż nierozpakowanych pudłach, na które Franek nie jest w stanie wejść,
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi jeść goździków, które stoją na stole,
- Pan i Pani nie pozwalają wchodzić Frankowi do lodówki/pralki/kosza na śmieci/piekarnika/ za i pod kuchenną szafkę,
- Edek nie pozwala się gryźć po ogonie i tylnych łapach. Jeśli już się to Frankowi uda, to zazwyczaj dostaje od Edka z liścia po mordzie :P
- Franek ma koci katar, więc Pani (która też właśnie jest chora i ma pełno chusteczek na podorędziu), biega za nim i mu wyciera nos i oczy, bo troszkę ropieją,
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi (z resztą Edkowi też nie, więc może to nie jest wcale problem samego Franka), drapać fotela. A taki ładny jest, brązowy, cały obity materiałem, idealny wręcz do ostrzenia pazurków. Zawsze pozostają jeszcze krzesła/dywany/kanapa/łydki Pani (spora powierzchnia do drapania na tych łydkach przecież jest ;)). No, bo koci drapaczek to tylko taka ozdoba jest, nie? :)
- Pan i Pani na noc zamykają się w innym pokoju. I nie chcą tam wpuścić Franka. Edka z resztą też nie.
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi wchodzić na stół, gdy jedzą obiad. A przecież to by było super tak wejść w buraczki a później przebiec się po całym mieszkaniu ;)

Ze wszystkich problemów Franka chyba jednak najbardziej martwi mnie i Pana U ten koci katar. I to, czy Edek się nim nie zarazi :/

A skąd się wziął Franek? W sumie od samego początku, jak pojawił się Edek, chcieliśmy mieć drugiego kota. Małego, bo tylko takiego ewentualnie zaakceptowałby Pan i Władca Mieszkania Edward. Bardzo długo kręciliśmy się z Panem U wokół tej sprawy. Wiedząc już od dość dawna, że czeka nas przeprowadzka (myśleliśmy tylko, że nastąpi to jakoś po Nowym Roku dopiero), postanowiliśmy, że na wiosnę weźmiemy jakiegoś kociego szczyla :)

Traf chciał, że przeprowadzka nastąpiła znacznie szybciej a nasza Pani Vet orzekła, że jest to najlepszy moment na wzięcie drugiego kota: Edek pewnie jeszcze nie do końca poczuł się Panem i Władcą Nowego Mieszkania (tiaaa, jasne... mów mi jeszcze :)) a ona ma dla nas takiego rudego szkraba.

Początki były inne, niż się spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że Edek da młodemu nieźle w kość, że spuści mu łomot. Ale nic z tych rzeczy. Edek początkowo bał się Franka i od niego uciekał :D Oczywiście nie obyło się bez syczenia, miauczenia ostrzegawczego itp. Jednak nie było to na taką skalę, jakiej się spodziewaliśmy znając już trochę charakter Pana i Władcy Edwarda. 

A teraz, jak już Edek, w całym swoim majestacie, zdecyduje się zaszczycić nas swoją obecnością na nizinach mieszkania i zejdzie z pudeł, leżą razem z Frankiem na kanapie, na której ja leżę chora pod kocem. A w zasadzie wygląda to tak: koty leżą rozciągnięte tak mocno, jak tylko się da, przy okazji starając się zagarnąć jak najwięcej polarowego koca dla siebie, a ja próbuję jakoś się wbić między nie i przykryć się tym kocem.




Tak więc w dużym skrócie: moja nieobecność na blogu spowodowana była przeprowadzką i pojawieniem się nowego członka w naszej konkubenckiej rodzinie. A teraz jeszcze moją chorobą. Jak to pan doktor ładnie określił: stan przedgrypowy. Szkoda tylko, że w parę godzin, po wizycie lekarskiej, ten stan przedgrypowy rozwinął się w regularną grypę z gorączką, bolącym gardłem i łamaniem w kościach :(

Przez to wszystko nie bardzo miałam/mam czas i siły, by gotować. Nasze jedzenie w zasadzie sprowadza się do:
- rozmrażania zapasów zamrażalnikowych,
- odgrzewania rzeczy przywiezionych przez rodzinę,
- gotowych sosów z torebek,
- dowiezionej pizzy.

Znalazłam jednak czas na jedną rzecz :)




Murzynek:

  • 1 kostka masła (250 gram),
  • 3 łyżki kakao,
  • 7 łyżek wody,
  • 1,5 szklanki cukru,
  • 3 jajka,
  • 3 łyżeczki proszku do pieczenia,
  • 1,5 szklanki mąki,
  • 2 łyżki miodu (mój składnik).


W oryginalnym przepisie, który znalazłam na wizażu (a dokładniej, tutaj), znalazła się również nutella. Ja jednak nie mając nutelli, pominęłam ją.

W garnku należy rozpuścić masło i cukier, dodać wodę i kakao, całość zagotować i odstawić do ostygnięcia. Przy tej pogodzie najszybciej studzi się takie rzeczy na balkonie :)

W jednej misce wymieszać żółtka, mąkę, proszek do pieczenia i przestudzoną masę kakaową. W drugiej misce ubić białka, na sztywno.

Ubite białka przełożyć do miski z resztą składników i delikatnie wymieszać. Całość przelać do keksówki wysmarowanej masłem i wysypanej mąką (następnym razem wysypię chyba bułką tartą - tak zawsze robi moja Rodzicielka) i wstawić do nagrzanego, do 180 stopni piekarnika, na około 40 minut (do tak zwanego "suchego patyczka"). Przyznam, że u mnie było to około godziny - teraz mam inny piekarnik i mam wrażenie, że w nim wszystko piecze się wolniej :P Jakieś 10 minut przed końcem pieczenia, wierzch ciasta polałam miodem i wstawiłam z powrotem do piekarnika - dzięki temu powstała fajna skórka. Następnym razem miód dodam również do środka, ciasto będzie jeszcze lepiej smakować. Ale i tak wyszło pyszne! :)

środa, 13 listopada 2013

Edek pieczony ;)

To oczywiście żart. Nie upiekłam Edka, chociaż czasem mam na to ochotę. Obawiam się jednak, że raczej nie byłby smaczny.

Zrobiłam pieczeń, pierwszą w swoim życiu. Pan U orzekł, że jest przepyszna. Jestem z siebie dumna! Zaraz w ogóle wpadnę w samozachwyt i będą tutaj same ochy i achy i jaka ja jestem zajebista ;)

Pomysł na pieczeń wziął się z leżącego, w zamrażalniku, kawałka schabu, z którego jakoś niekoniecznie miałam ochotę robić klasyczne schaboszczaki.

Miałam też przesmażone pieczarki, pokrojone w plasterki, które pierwotnie miały znaleźć się w zapiekance ziemniaczanej, ale jakoś tak nie mogłam się zebrać do zrobienia jej. No i śliwki. Suszone. Idealne do pieczeni.



Schab pieczony, z suszonymi śliwkami:

  • Kawałek schabu (oczywiście im większy, tym lepszy ;)),
  • Suszone śliwki, mi poszło około 15 sztuk,
  • 8 ząbków czosnku,
  • 0,5 kg pieczarek,
  • 2 cebule,
  • Sól, pieprz, majeranek,
  • 1 łyżka miodu.

Po pierwsze mięso umyłam i osuszyłam papierowym ręcznikiem (jeśli jest taka potrzeba, należy usunąć zbędne błony i tłuszcz, jeśli ktoś nie lubi).

Ostrym nożem zrobiłam przez środek dziurę, w którą wepchnęłam suszone śliwki. Tak przygotowane mięcho posoliłam, popieprzyłam i wytarzałam w posiekanym czosnku (4 ząbki) oraz obsypałam majerankiem. No i wrzuciłam do lodówki na długie 10 godzin, tak mniej więcej, oczywiście :)

Po tym czasie przyszłą pieczeń dokładnie obsmażyłam z każdej strony, ponoć sprawia to, że pieczeń nie wyschnie podczas dalszej obróbki.

Dalej było już tylko z górki. Mięcho wrzuciłam do naczynia żaroodpornego, dodałam podsmażoną cebulę i pieczarki, wrzuciłam pokrojone w kawałki pozostałe ząbki czosnku i kilka śliwek (myślę, że około 5-6), również pokrojone w mniejsze kawałki. Całość zalałam wodą, tak mniej więcej do połowy wysokości pieczeni (dzięki temu była ona jeszcze bardziej soczysta i wytworzył się fajny sosik :))

Naczynie przykryłam pokrywką i wstawiłam do piekarnika. Nie chciało mi się go wcześniej rozgrzewać, więc pieczeń wylądowała w zimnym piecu. Oczywiście, jak zwykle, nie napiszę Wam w jakiej temperaturze i przez jaki czas należy taką pieczeń piec, jak już pisałam: mój piekarnik jest dość "specyficzny" :/ Najlepiej temperaturę dobrać metodą prób i błędów. U mnie akurat było to około godziny w 100 stopniach a bardzo fajnie się upiekła.

Na jakieś 15 minut przed końcem polałam ją po wierzchu łyżką miodu, tak w ramach eksperymentu. Sprawdzonego eksperymentu. Wierzch fajnie się przypiekł, stał się błyszczący, a sos nabrał słodkiego posmaku miodu.