sobota, 28 grudnia 2013

Poświątecznie.

Dostałam opieprz. Od własnej Rodzicielki. Dostałam opieprz, że dawno nic nowego nie napisałam na blogu. "Oj, ale o czym ja niby mam napisać? Nic ciekawego się nie działo przecież, nic nowego nie ugotowałam ciekawego". "No jak to nic ciekawego się nie działo?! A Twoja choroba? A ciągle napieprzanie się kotów?! A to, co przygotowałaś na Wigilię?!"

No, to napiszę. O chorobie. O ciągłym napieprzaniu się Edka i Franka. O tym, co zrobiłam na Wigilię :)

Tak, byłam chora. Całe trzy tygodnie spędziłam na L4. No dobra, niecałe trzy tygodnie - miałam dwudniową przerwę na pracę :P Siadło mi gardło, co prawda nie straciłam zupełnie głosu, jak to miałam w zwyczaju w czasie studiów, ale mało przyjemnie mówiło mi się cokolwiek. Nie pomogły leki z pseudoefedryną, nie pomogły antybiotyki... Dopiero jakieś prastare płukanki na gardło pomogły. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, że w 100% jestem już zdrowa. Jakieś gówno, za przeproszeniem, się mnie czepiło....

Tak, koty się napieprzają. Strasznie. Ale nie są to bójki wrogie. Takie sobie kocie zaczepki. Zazwyczaj zaczepki Franka w stosunku do Edka. Generalnie, odkąd mamy z Panem U Franka, dochodzimy do wniosku, że Edek to ostoja spokoju, to najmilszy i najgrzeczniejszy kot pod słońcem. A Franek to diabeł wcielony. No, bo jak tu się na mieście pokazać, jak się ma całe dłonie przeorane pazurami i zębami? ;) A tak właśnie nasze dłonie teraz wyglądają. Przez Franka. A w moim przypadku, przez chwilę, były to nie tylko dłonie, ale też twarz. No bawił się ze mną, no...

Kocie napieprzanie zazwyczaj wygląda następująco: Edek, niczym pan i władca, przechadza się wolnym i spokojnym krokiem po mieszkaniu. W końcu przecież jest Panem i Władcą Mieszkaniu. Franek w tym czasie przygotowuje atak z powietrza (czyli kanapy, krzesła, stołka czy też jakiegoś innego mebla). Ciarabach! Franek już jest na Edku, Edkowi włącza się agresor, awantura gotowa. A zaraz potem pojawia się pisk, płacz, ucieczka i rany. Oczywiście płacz, pisk, ucieczka i rany Franka. Edek go drapie, gryzie, kopie, przygniata do podłogi. 


Czasem kocie napieprzanie ma swój początek w leżeniu na mnie :) Zazwyczaj późnym wieczorem, gdy oglądamy z Panem U coś w szklanym pudełku, koty przychodzą na mizianie. Kładą się na mnie, mruczą a po chwili zasypiają. Jest chwila, chwileczka, chwilunia spokoju. Dopóki to nasze małe rude gówienko, czyli Franek, nie zobaczy majtającego się, z zadowolenia, ogona Edka. Generalnie, żeby nie zostać przez przypadek zaatakowanym, od razu z Panem U spychamy oba sierściuchy na podłogę, bo mogłoby to się źle dla nas skończyć ;)




Albo zawzięcie ganiają się po całym mieszkaniu. Sąsiedzi z dołu pewnie sobie w takich chwilach myślą, że hodujemy stado słoni :D Albo, w nocy, zrzucają wszystko z szafki w przedpokoju (klucze, okulary, itp.). Ale nie wszystko razem - to by było za proste przecież. Średnio jedną rzecz co pół godziny. Problem tkwi w tym, że ja (w przeciwieństwie do Pana U) mam dość lekki sen. Jeśli więc, kładąc się spać, nie schowamy wszystkiego do szuflady, moje niewyspanie jest wręcz gwarantowane.

Franek ma też swoją ulubioną nocną zabawę, od której Edek na szczęście stroni, a która sprawia, że rano mamy co sprzątać z Panem U. Kocia kuweta stoi u nas w kuchni (z różnych względów nie postawiliśmy jej w łazience, uznając, że kuchnia będzie jednak lepszym miejscem), kocie miski są dość blisko od niej. Franek najpierw wygarnia żwirek z kuwety a następnie wygarnia wodę z miski, oczywiście obficie polewając przy tym ten żwirek. A na podłodze tworzy się urocze błotko, które rano jest już na tyle zaschnięte, że dość trudno da się je sprzątnąć. No ale przecież to jest taka świetna zabawa, tak sobie pewnie Franek myśli :)

Czasami jednak zdarzają się momenty, gdy koty są dla siebie uprzejme, miłe i w ogóle cud-miód-orzeszki. Zazwyczaj jak już nie mają siły się tłuc. Czasami jak się ogląda boks, to ma się wrażenie, że bokserzy przytulają się do siebie. Prawda jest taka, że są już tak wypompowani z energii, że nie mają siły zadać kolejnego ciosu. Tak samo jest z Edkiem i Frankiem. Gdy już się zmęczą, to razem zasypiają.




Zdarzają się również i takie momenty, że sam w sobie Franek jest słodki. Jak śpi. I chyba tylko wtedy. Bo Franek jak jest sam, śpi kopytami do góry.


Albo teraz, jak piszę notkę :)



Czasami Franek też pomaga mi w czytaniu :) (Kto zgadnie co to za książka?)



A dziś, już po opieprzu od Rodzicielki, Franek poznał Kairę, psa moich rodziców (Edek ma to już za sobą, na szczęście). Początkowo było trochę prychania, prężenia się, stwarzania pozorów, że jest się większym, niż się jest w rzeczywistości, a później Franek zauważył wielki, puchaty ogon Kairy. Idealny do zabawy, jeszcze lepszy niż ogon edkowy ;)




No dobra, ale koniec o kotach. Czas się wziąć za jakieś gotowanie. Samo się nie zrobi przecież :)

Wigilię spędzaliśmy z moją rodziną, pierwszy dzień Świąt z rodziną Pana U. Żeby było sprawiedliwie, stwierdziłam, że zrobię dokładnie dwa takie same ciasta :) I w tym miejscu zawiedzie się każdy, kto liczy na przepisy i zdjęcia tego ciasta, w tej notce :P Bo przepis pochodzi z innego bloga. Fantastycznego bloga! A dokładnie stąd. Piernik jest przepyszny! Mniamuśny! I każdy kto kocha pierniki powinien go zrobić! Nie tylko na święta. Każdy, kto nie przepada za piernikiem, również powinien go zrobić - zmieni zdanie ;)

Właściwie w ostatniej chwili stwierdziłam również, że na Wigilię zrobię śledzie, bo znalazłam fajny przepis u Pistachio. Śledzie wychodzą mocno octowe, a przez pieprz i ziele angielskie - dość ostre w smaku. Marchewka pozostaje chrupka a cukier dodaje odrobinę słodyczy. Pycha!

I to by było na tyle.

czwartek, 5 grudnia 2013

A kot czeka w domu 2.

A kot czeka w domu. A w zasadzie dwa koty. W nowym domu. 

Tak, przeprowadziliśmy się. Tak, wzięliśmy drugiego kota, Franka. 

Franek jest rudy. Rudy i szalony. I młody, takie rozrywkowe kocię z niego jest. Wszędzie go pełno. Jak nie może, ze względu na swoje wciąż dość małe gabaryty, gdzieś wskoczyć, to stoi i miauczy. A właściwie drze się wniebogłosy.



Franek ma jednak pewien problem. Nawet kilka:
- Edek nie chce się z nim bawić, bo jest już (dla nas chyba na szczęście) za stary na takie harce, 
- Edek siedzi bardzo wysoko, na wciąż nierozpakowanych pudłach, na które Franek nie jest w stanie wejść,
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi jeść goździków, które stoją na stole,
- Pan i Pani nie pozwalają wchodzić Frankowi do lodówki/pralki/kosza na śmieci/piekarnika/ za i pod kuchenną szafkę,
- Edek nie pozwala się gryźć po ogonie i tylnych łapach. Jeśli już się to Frankowi uda, to zazwyczaj dostaje od Edka z liścia po mordzie :P
- Franek ma koci katar, więc Pani (która też właśnie jest chora i ma pełno chusteczek na podorędziu), biega za nim i mu wyciera nos i oczy, bo troszkę ropieją,
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi (z resztą Edkowi też nie, więc może to nie jest wcale problem samego Franka), drapać fotela. A taki ładny jest, brązowy, cały obity materiałem, idealny wręcz do ostrzenia pazurków. Zawsze pozostają jeszcze krzesła/dywany/kanapa/łydki Pani (spora powierzchnia do drapania na tych łydkach przecież jest ;)). No, bo koci drapaczek to tylko taka ozdoba jest, nie? :)
- Pan i Pani na noc zamykają się w innym pokoju. I nie chcą tam wpuścić Franka. Edka z resztą też nie.
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi wchodzić na stół, gdy jedzą obiad. A przecież to by było super tak wejść w buraczki a później przebiec się po całym mieszkaniu ;)

Ze wszystkich problemów Franka chyba jednak najbardziej martwi mnie i Pana U ten koci katar. I to, czy Edek się nim nie zarazi :/

A skąd się wziął Franek? W sumie od samego początku, jak pojawił się Edek, chcieliśmy mieć drugiego kota. Małego, bo tylko takiego ewentualnie zaakceptowałby Pan i Władca Mieszkania Edward. Bardzo długo kręciliśmy się z Panem U wokół tej sprawy. Wiedząc już od dość dawna, że czeka nas przeprowadzka (myśleliśmy tylko, że nastąpi to jakoś po Nowym Roku dopiero), postanowiliśmy, że na wiosnę weźmiemy jakiegoś kociego szczyla :)

Traf chciał, że przeprowadzka nastąpiła znacznie szybciej a nasza Pani Vet orzekła, że jest to najlepszy moment na wzięcie drugiego kota: Edek pewnie jeszcze nie do końca poczuł się Panem i Władcą Nowego Mieszkania (tiaaa, jasne... mów mi jeszcze :)) a ona ma dla nas takiego rudego szkraba.

Początki były inne, niż się spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że Edek da młodemu nieźle w kość, że spuści mu łomot. Ale nic z tych rzeczy. Edek początkowo bał się Franka i od niego uciekał :D Oczywiście nie obyło się bez syczenia, miauczenia ostrzegawczego itp. Jednak nie było to na taką skalę, jakiej się spodziewaliśmy znając już trochę charakter Pana i Władcy Edwarda. 

A teraz, jak już Edek, w całym swoim majestacie, zdecyduje się zaszczycić nas swoją obecnością na nizinach mieszkania i zejdzie z pudeł, leżą razem z Frankiem na kanapie, na której ja leżę chora pod kocem. A w zasadzie wygląda to tak: koty leżą rozciągnięte tak mocno, jak tylko się da, przy okazji starając się zagarnąć jak najwięcej polarowego koca dla siebie, a ja próbuję jakoś się wbić między nie i przykryć się tym kocem.




Tak więc w dużym skrócie: moja nieobecność na blogu spowodowana była przeprowadzką i pojawieniem się nowego członka w naszej konkubenckiej rodzinie. A teraz jeszcze moją chorobą. Jak to pan doktor ładnie określił: stan przedgrypowy. Szkoda tylko, że w parę godzin, po wizycie lekarskiej, ten stan przedgrypowy rozwinął się w regularną grypę z gorączką, bolącym gardłem i łamaniem w kościach :(

Przez to wszystko nie bardzo miałam/mam czas i siły, by gotować. Nasze jedzenie w zasadzie sprowadza się do:
- rozmrażania zapasów zamrażalnikowych,
- odgrzewania rzeczy przywiezionych przez rodzinę,
- gotowych sosów z torebek,
- dowiezionej pizzy.

Znalazłam jednak czas na jedną rzecz :)




Murzynek:

  • 1 kostka masła (250 gram),
  • 3 łyżki kakao,
  • 7 łyżek wody,
  • 1,5 szklanki cukru,
  • 3 jajka,
  • 3 łyżeczki proszku do pieczenia,
  • 1,5 szklanki mąki,
  • 2 łyżki miodu (mój składnik).


W oryginalnym przepisie, który znalazłam na wizażu (a dokładniej, tutaj), znalazła się również nutella. Ja jednak nie mając nutelli, pominęłam ją.

W garnku należy rozpuścić masło i cukier, dodać wodę i kakao, całość zagotować i odstawić do ostygnięcia. Przy tej pogodzie najszybciej studzi się takie rzeczy na balkonie :)

W jednej misce wymieszać żółtka, mąkę, proszek do pieczenia i przestudzoną masę kakaową. W drugiej misce ubić białka, na sztywno.

Ubite białka przełożyć do miski z resztą składników i delikatnie wymieszać. Całość przelać do keksówki wysmarowanej masłem i wysypanej mąką (następnym razem wysypię chyba bułką tartą - tak zawsze robi moja Rodzicielka) i wstawić do nagrzanego, do 180 stopni piekarnika, na około 40 minut (do tak zwanego "suchego patyczka"). Przyznam, że u mnie było to około godziny - teraz mam inny piekarnik i mam wrażenie, że w nim wszystko piecze się wolniej :P Jakieś 10 minut przed końcem pieczenia, wierzch ciasta polałam miodem i wstawiłam z powrotem do piekarnika - dzięki temu powstała fajna skórka. Następnym razem miód dodam również do środka, ciasto będzie jeszcze lepiej smakować. Ale i tak wyszło pyszne! :)