sobota, 28 grudnia 2013

Poświątecznie.

Dostałam opieprz. Od własnej Rodzicielki. Dostałam opieprz, że dawno nic nowego nie napisałam na blogu. "Oj, ale o czym ja niby mam napisać? Nic ciekawego się nie działo przecież, nic nowego nie ugotowałam ciekawego". "No jak to nic ciekawego się nie działo?! A Twoja choroba? A ciągle napieprzanie się kotów?! A to, co przygotowałaś na Wigilię?!"

No, to napiszę. O chorobie. O ciągłym napieprzaniu się Edka i Franka. O tym, co zrobiłam na Wigilię :)

Tak, byłam chora. Całe trzy tygodnie spędziłam na L4. No dobra, niecałe trzy tygodnie - miałam dwudniową przerwę na pracę :P Siadło mi gardło, co prawda nie straciłam zupełnie głosu, jak to miałam w zwyczaju w czasie studiów, ale mało przyjemnie mówiło mi się cokolwiek. Nie pomogły leki z pseudoefedryną, nie pomogły antybiotyki... Dopiero jakieś prastare płukanki na gardło pomogły. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, że w 100% jestem już zdrowa. Jakieś gówno, za przeproszeniem, się mnie czepiło....

Tak, koty się napieprzają. Strasznie. Ale nie są to bójki wrogie. Takie sobie kocie zaczepki. Zazwyczaj zaczepki Franka w stosunku do Edka. Generalnie, odkąd mamy z Panem U Franka, dochodzimy do wniosku, że Edek to ostoja spokoju, to najmilszy i najgrzeczniejszy kot pod słońcem. A Franek to diabeł wcielony. No, bo jak tu się na mieście pokazać, jak się ma całe dłonie przeorane pazurami i zębami? ;) A tak właśnie nasze dłonie teraz wyglądają. Przez Franka. A w moim przypadku, przez chwilę, były to nie tylko dłonie, ale też twarz. No bawił się ze mną, no...

Kocie napieprzanie zazwyczaj wygląda następująco: Edek, niczym pan i władca, przechadza się wolnym i spokojnym krokiem po mieszkaniu. W końcu przecież jest Panem i Władcą Mieszkaniu. Franek w tym czasie przygotowuje atak z powietrza (czyli kanapy, krzesła, stołka czy też jakiegoś innego mebla). Ciarabach! Franek już jest na Edku, Edkowi włącza się agresor, awantura gotowa. A zaraz potem pojawia się pisk, płacz, ucieczka i rany. Oczywiście płacz, pisk, ucieczka i rany Franka. Edek go drapie, gryzie, kopie, przygniata do podłogi. 


Czasem kocie napieprzanie ma swój początek w leżeniu na mnie :) Zazwyczaj późnym wieczorem, gdy oglądamy z Panem U coś w szklanym pudełku, koty przychodzą na mizianie. Kładą się na mnie, mruczą a po chwili zasypiają. Jest chwila, chwileczka, chwilunia spokoju. Dopóki to nasze małe rude gówienko, czyli Franek, nie zobaczy majtającego się, z zadowolenia, ogona Edka. Generalnie, żeby nie zostać przez przypadek zaatakowanym, od razu z Panem U spychamy oba sierściuchy na podłogę, bo mogłoby to się źle dla nas skończyć ;)




Albo zawzięcie ganiają się po całym mieszkaniu. Sąsiedzi z dołu pewnie sobie w takich chwilach myślą, że hodujemy stado słoni :D Albo, w nocy, zrzucają wszystko z szafki w przedpokoju (klucze, okulary, itp.). Ale nie wszystko razem - to by było za proste przecież. Średnio jedną rzecz co pół godziny. Problem tkwi w tym, że ja (w przeciwieństwie do Pana U) mam dość lekki sen. Jeśli więc, kładąc się spać, nie schowamy wszystkiego do szuflady, moje niewyspanie jest wręcz gwarantowane.

Franek ma też swoją ulubioną nocną zabawę, od której Edek na szczęście stroni, a która sprawia, że rano mamy co sprzątać z Panem U. Kocia kuweta stoi u nas w kuchni (z różnych względów nie postawiliśmy jej w łazience, uznając, że kuchnia będzie jednak lepszym miejscem), kocie miski są dość blisko od niej. Franek najpierw wygarnia żwirek z kuwety a następnie wygarnia wodę z miski, oczywiście obficie polewając przy tym ten żwirek. A na podłodze tworzy się urocze błotko, które rano jest już na tyle zaschnięte, że dość trudno da się je sprzątnąć. No ale przecież to jest taka świetna zabawa, tak sobie pewnie Franek myśli :)

Czasami jednak zdarzają się momenty, gdy koty są dla siebie uprzejme, miłe i w ogóle cud-miód-orzeszki. Zazwyczaj jak już nie mają siły się tłuc. Czasami jak się ogląda boks, to ma się wrażenie, że bokserzy przytulają się do siebie. Prawda jest taka, że są już tak wypompowani z energii, że nie mają siły zadać kolejnego ciosu. Tak samo jest z Edkiem i Frankiem. Gdy już się zmęczą, to razem zasypiają.




Zdarzają się również i takie momenty, że sam w sobie Franek jest słodki. Jak śpi. I chyba tylko wtedy. Bo Franek jak jest sam, śpi kopytami do góry.


Albo teraz, jak piszę notkę :)



Czasami Franek też pomaga mi w czytaniu :) (Kto zgadnie co to za książka?)



A dziś, już po opieprzu od Rodzicielki, Franek poznał Kairę, psa moich rodziców (Edek ma to już za sobą, na szczęście). Początkowo było trochę prychania, prężenia się, stwarzania pozorów, że jest się większym, niż się jest w rzeczywistości, a później Franek zauważył wielki, puchaty ogon Kairy. Idealny do zabawy, jeszcze lepszy niż ogon edkowy ;)




No dobra, ale koniec o kotach. Czas się wziąć za jakieś gotowanie. Samo się nie zrobi przecież :)

Wigilię spędzaliśmy z moją rodziną, pierwszy dzień Świąt z rodziną Pana U. Żeby było sprawiedliwie, stwierdziłam, że zrobię dokładnie dwa takie same ciasta :) I w tym miejscu zawiedzie się każdy, kto liczy na przepisy i zdjęcia tego ciasta, w tej notce :P Bo przepis pochodzi z innego bloga. Fantastycznego bloga! A dokładnie stąd. Piernik jest przepyszny! Mniamuśny! I każdy kto kocha pierniki powinien go zrobić! Nie tylko na święta. Każdy, kto nie przepada za piernikiem, również powinien go zrobić - zmieni zdanie ;)

Właściwie w ostatniej chwili stwierdziłam również, że na Wigilię zrobię śledzie, bo znalazłam fajny przepis u Pistachio. Śledzie wychodzą mocno octowe, a przez pieprz i ziele angielskie - dość ostre w smaku. Marchewka pozostaje chrupka a cukier dodaje odrobinę słodyczy. Pycha!

I to by było na tyle.

czwartek, 5 grudnia 2013

A kot czeka w domu 2.

A kot czeka w domu. A w zasadzie dwa koty. W nowym domu. 

Tak, przeprowadziliśmy się. Tak, wzięliśmy drugiego kota, Franka. 

Franek jest rudy. Rudy i szalony. I młody, takie rozrywkowe kocię z niego jest. Wszędzie go pełno. Jak nie może, ze względu na swoje wciąż dość małe gabaryty, gdzieś wskoczyć, to stoi i miauczy. A właściwie drze się wniebogłosy.



Franek ma jednak pewien problem. Nawet kilka:
- Edek nie chce się z nim bawić, bo jest już (dla nas chyba na szczęście) za stary na takie harce, 
- Edek siedzi bardzo wysoko, na wciąż nierozpakowanych pudłach, na które Franek nie jest w stanie wejść,
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi jeść goździków, które stoją na stole,
- Pan i Pani nie pozwalają wchodzić Frankowi do lodówki/pralki/kosza na śmieci/piekarnika/ za i pod kuchenną szafkę,
- Edek nie pozwala się gryźć po ogonie i tylnych łapach. Jeśli już się to Frankowi uda, to zazwyczaj dostaje od Edka z liścia po mordzie :P
- Franek ma koci katar, więc Pani (która też właśnie jest chora i ma pełno chusteczek na podorędziu), biega za nim i mu wyciera nos i oczy, bo troszkę ropieją,
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi (z resztą Edkowi też nie, więc może to nie jest wcale problem samego Franka), drapać fotela. A taki ładny jest, brązowy, cały obity materiałem, idealny wręcz do ostrzenia pazurków. Zawsze pozostają jeszcze krzesła/dywany/kanapa/łydki Pani (spora powierzchnia do drapania na tych łydkach przecież jest ;)). No, bo koci drapaczek to tylko taka ozdoba jest, nie? :)
- Pan i Pani na noc zamykają się w innym pokoju. I nie chcą tam wpuścić Franka. Edka z resztą też nie.
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi wchodzić na stół, gdy jedzą obiad. A przecież to by było super tak wejść w buraczki a później przebiec się po całym mieszkaniu ;)

Ze wszystkich problemów Franka chyba jednak najbardziej martwi mnie i Pana U ten koci katar. I to, czy Edek się nim nie zarazi :/

A skąd się wziął Franek? W sumie od samego początku, jak pojawił się Edek, chcieliśmy mieć drugiego kota. Małego, bo tylko takiego ewentualnie zaakceptowałby Pan i Władca Mieszkania Edward. Bardzo długo kręciliśmy się z Panem U wokół tej sprawy. Wiedząc już od dość dawna, że czeka nas przeprowadzka (myśleliśmy tylko, że nastąpi to jakoś po Nowym Roku dopiero), postanowiliśmy, że na wiosnę weźmiemy jakiegoś kociego szczyla :)

Traf chciał, że przeprowadzka nastąpiła znacznie szybciej a nasza Pani Vet orzekła, że jest to najlepszy moment na wzięcie drugiego kota: Edek pewnie jeszcze nie do końca poczuł się Panem i Władcą Nowego Mieszkania (tiaaa, jasne... mów mi jeszcze :)) a ona ma dla nas takiego rudego szkraba.

Początki były inne, niż się spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że Edek da młodemu nieźle w kość, że spuści mu łomot. Ale nic z tych rzeczy. Edek początkowo bał się Franka i od niego uciekał :D Oczywiście nie obyło się bez syczenia, miauczenia ostrzegawczego itp. Jednak nie było to na taką skalę, jakiej się spodziewaliśmy znając już trochę charakter Pana i Władcy Edwarda. 

A teraz, jak już Edek, w całym swoim majestacie, zdecyduje się zaszczycić nas swoją obecnością na nizinach mieszkania i zejdzie z pudeł, leżą razem z Frankiem na kanapie, na której ja leżę chora pod kocem. A w zasadzie wygląda to tak: koty leżą rozciągnięte tak mocno, jak tylko się da, przy okazji starając się zagarnąć jak najwięcej polarowego koca dla siebie, a ja próbuję jakoś się wbić między nie i przykryć się tym kocem.




Tak więc w dużym skrócie: moja nieobecność na blogu spowodowana była przeprowadzką i pojawieniem się nowego członka w naszej konkubenckiej rodzinie. A teraz jeszcze moją chorobą. Jak to pan doktor ładnie określił: stan przedgrypowy. Szkoda tylko, że w parę godzin, po wizycie lekarskiej, ten stan przedgrypowy rozwinął się w regularną grypę z gorączką, bolącym gardłem i łamaniem w kościach :(

Przez to wszystko nie bardzo miałam/mam czas i siły, by gotować. Nasze jedzenie w zasadzie sprowadza się do:
- rozmrażania zapasów zamrażalnikowych,
- odgrzewania rzeczy przywiezionych przez rodzinę,
- gotowych sosów z torebek,
- dowiezionej pizzy.

Znalazłam jednak czas na jedną rzecz :)




Murzynek:

  • 1 kostka masła (250 gram),
  • 3 łyżki kakao,
  • 7 łyżek wody,
  • 1,5 szklanki cukru,
  • 3 jajka,
  • 3 łyżeczki proszku do pieczenia,
  • 1,5 szklanki mąki,
  • 2 łyżki miodu (mój składnik).


W oryginalnym przepisie, który znalazłam na wizażu (a dokładniej, tutaj), znalazła się również nutella. Ja jednak nie mając nutelli, pominęłam ją.

W garnku należy rozpuścić masło i cukier, dodać wodę i kakao, całość zagotować i odstawić do ostygnięcia. Przy tej pogodzie najszybciej studzi się takie rzeczy na balkonie :)

W jednej misce wymieszać żółtka, mąkę, proszek do pieczenia i przestudzoną masę kakaową. W drugiej misce ubić białka, na sztywno.

Ubite białka przełożyć do miski z resztą składników i delikatnie wymieszać. Całość przelać do keksówki wysmarowanej masłem i wysypanej mąką (następnym razem wysypię chyba bułką tartą - tak zawsze robi moja Rodzicielka) i wstawić do nagrzanego, do 180 stopni piekarnika, na około 40 minut (do tak zwanego "suchego patyczka"). Przyznam, że u mnie było to około godziny - teraz mam inny piekarnik i mam wrażenie, że w nim wszystko piecze się wolniej :P Jakieś 10 minut przed końcem pieczenia, wierzch ciasta polałam miodem i wstawiłam z powrotem do piekarnika - dzięki temu powstała fajna skórka. Następnym razem miód dodam również do środka, ciasto będzie jeszcze lepiej smakować. Ale i tak wyszło pyszne! :)

środa, 13 listopada 2013

Edek pieczony ;)

To oczywiście żart. Nie upiekłam Edka, chociaż czasem mam na to ochotę. Obawiam się jednak, że raczej nie byłby smaczny.

Zrobiłam pieczeń, pierwszą w swoim życiu. Pan U orzekł, że jest przepyszna. Jestem z siebie dumna! Zaraz w ogóle wpadnę w samozachwyt i będą tutaj same ochy i achy i jaka ja jestem zajebista ;)

Pomysł na pieczeń wziął się z leżącego, w zamrażalniku, kawałka schabu, z którego jakoś niekoniecznie miałam ochotę robić klasyczne schaboszczaki.

Miałam też przesmażone pieczarki, pokrojone w plasterki, które pierwotnie miały znaleźć się w zapiekance ziemniaczanej, ale jakoś tak nie mogłam się zebrać do zrobienia jej. No i śliwki. Suszone. Idealne do pieczeni.



Schab pieczony, z suszonymi śliwkami:

  • Kawałek schabu (oczywiście im większy, tym lepszy ;)),
  • Suszone śliwki, mi poszło około 15 sztuk,
  • 8 ząbków czosnku,
  • 0,5 kg pieczarek,
  • 2 cebule,
  • Sól, pieprz, majeranek,
  • 1 łyżka miodu.

Po pierwsze mięso umyłam i osuszyłam papierowym ręcznikiem (jeśli jest taka potrzeba, należy usunąć zbędne błony i tłuszcz, jeśli ktoś nie lubi).

Ostrym nożem zrobiłam przez środek dziurę, w którą wepchnęłam suszone śliwki. Tak przygotowane mięcho posoliłam, popieprzyłam i wytarzałam w posiekanym czosnku (4 ząbki) oraz obsypałam majerankiem. No i wrzuciłam do lodówki na długie 10 godzin, tak mniej więcej, oczywiście :)

Po tym czasie przyszłą pieczeń dokładnie obsmażyłam z każdej strony, ponoć sprawia to, że pieczeń nie wyschnie podczas dalszej obróbki.

Dalej było już tylko z górki. Mięcho wrzuciłam do naczynia żaroodpornego, dodałam podsmażoną cebulę i pieczarki, wrzuciłam pokrojone w kawałki pozostałe ząbki czosnku i kilka śliwek (myślę, że około 5-6), również pokrojone w mniejsze kawałki. Całość zalałam wodą, tak mniej więcej do połowy wysokości pieczeni (dzięki temu była ona jeszcze bardziej soczysta i wytworzył się fajny sosik :))

Naczynie przykryłam pokrywką i wstawiłam do piekarnika. Nie chciało mi się go wcześniej rozgrzewać, więc pieczeń wylądowała w zimnym piecu. Oczywiście, jak zwykle, nie napiszę Wam w jakiej temperaturze i przez jaki czas należy taką pieczeń piec, jak już pisałam: mój piekarnik jest dość "specyficzny" :/ Najlepiej temperaturę dobrać metodą prób i błędów. U mnie akurat było to około godziny w 100 stopniach a bardzo fajnie się upiekła.

Na jakieś 15 minut przed końcem polałam ją po wierzchu łyżką miodu, tak w ramach eksperymentu. Sprawdzonego eksperymentu. Wierzch fajnie się przypiekł, stał się błyszczący, a sos nabrał słodkiego posmaku miodu.



niedziela, 10 listopada 2013

Dwie fantastycznie pyszne niedziele.

Są takie niedzielne popołudnia, w które człowiekowi nic się nie chce. W które leży bykiem na kanapie, przed telewizorkiem, i ogląda durne programy. Leniwe niedzielne popołudnia. Bardzo leniwe.

W zasadzie to, przynajmniej w naszym przypadku, zazwyczaj całe niedziele są takie leniwe. Oczywiście, jeśli nie są to pracujące niedziele.

Zeszła niedziela była wybitnie leniwa, rozlazła wręcz. Po odbębnieniu obowiązkowych czynności, jak pojechanie do punktu A, pobranie różnych gratów i przewiezienie ich do punktu B, czym prędzej rozpoczęliśmy, z Panem U, ewakuację do domu, co by trochę się pobyczyć.

Problem polega na tym, że dokładnie 270 metrów od naszego mieszkania (według Google Maps) mamy "restaurację" McDonald's. Wracając do domu przejeżdżaliśmy właśnie koło tego niechlubnego miejsca. Na moje głupie i spontaniczne "Chodź do Maca na szejka albo frytongi" Pan U ochoczo skręcił kierownicą w prawo, mówiąc "Hm, może zjem sobie jakąś bułę?..."

No i przepadliśmy. Wzięliśmy pełne zestawy. Moja wielka d... będzie jeszcze większa. A mogliśmy spokojnie wrócić do domu i zjeść zupę. Meksykańską. Pyszną. Nieziemską wręcz. Heh...

Fastfoodowe jedzenie jeszcze bardziej nas rozleniwiło, ale resztką sił postanowiłam spełnić obietnicę złożoną Panu U i zrobić deser niespodziankę.

A niespodzianką były gofry z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną, posypane kakao i gorąca czekolada do picia :)




Ponieważ była to leniwa niedziela (a poza tym nie mam gofrownicy), posłużyłam się gotowymi goframi, które można kupić w większości sklepów spożywczych. Wrzuciłam je na chwilę do nagrzanego piekarnika, by były ciepłe i chrupkie. W tym czasie ubiłam śmietanę 30% z odrobiną cukru pudru.



Gofry wysmarowałam dżemem truskawkowym, na to wrzuciłam bitą śmietanę i posypałam kakao.


Trochę więcej zachodu było z czekoladą do picia, ale na szczęście nie aż tak bardzo dużo, bo przez leniwy charakter dnia nie zrobiłabym jej, gdybym miała jej poświęcić godziny i pokłady energii ;)

Przepis na nią znalazłam w kuchni Lidla, w tym sklepie też kupiliśmy wszystkie składniki. Generalnie lubię Lidla i jego tematyczne tygodnie. 


Gorąca czekolada:

  • 1 szklanka mleka (dałam takie 2%),
  • 1 mała śmietana 30%,
  • 1 czekolada Bellarom kawowo-śmietankowa (może być też zwykła mleczna czekolada, albo gorzka, albo mieszanka - co kto lubi),
  • pozostała, z robienia gofrów, bita śmietana,
  • kakao do dekoracji.

Do garnuszka wlałam śmietankę i mleko i doprowadziłam do wrzenia. W międzyczasie posiekałam czekoladę na dość małe kawałki (szybciej się rozpuszcza). A później wystarczy już tylko wrzucić czekoladę do gotującej się mieszanki mleka i śmietanki, parę razy zamieszać łyżką, by czekolada się rozpuściła, przelać do szklanek, udekorować bitą śmietaną i kakao. Prawda, że banalnie proste?

Wiecie, że pisząc to poczułam zapach i smak tej pitnej czekolady? Mniam! :)



Dzisiejsza niedziela była zupełnie inna :) Też leniwa, ale bez jedzenia "na mieście" a z jedzeniem i gotowaniem w domu.

A w domu gotuje się zajebiste makarony ;) A inspiracją była wczorajsza randka z Panem U. Tak, tak, Pan U czasami zabiera mnie na randki :D A na randce byliśmy w Pesto, bo blisko mamy ;)

Obsługujący nas pan kelner powiedział, że poleca dania znajdujące się na dołączonej do menu, osobnej kartce. I wybrałam. Tagliatelle z dynią. Było PYSZNE! Przepyszne, bajeczne!! Jeśli tylko będziecie mieli okazję, musicie spróbować. Niebo w gębie. Zajebiste wręcz!

Więc dziś też zrobiłam tagliatelle. Ale nie z dynią. Z cukinią, boczkiem i pietruszką. W zasadzie to też jest danie na leniwą niedzielę, bo w zasadzie samo się robi. A jeśli nie samo, to prosto i szybko.



Tagliatelle z cukinią, boczkiem i natką pietruszki:

  • 2 małe cukinie,
  • Spory kawałek boczku,
  • Natka pietruszki,
  • Duża śmietana 12%,
  • Sok z cytryny,
  • Sól i pieprz.

Boczek pokroiłam w słupki i wrzuciłam na gorącą patelnię, by wytopił się tłuszcz a reszta ładnie podsmażyła. Cukinię umyłam i również pokroiłam w słupki. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by zarówno boczek, jak i cukinię pokroić np. w kostkę :)

Gdy boczek był już ładnie zrumieniony i wytopiło się z niego sporo tłuszczu, dorzuciłam cukinię i chwilę jeszcze podsmażyłam. Następnie wlałam śmietanę, doprawiłam solą i pieprzem oraz sokiem z cytryny i dorzuciłam pokrojoną natkę pietruszki. Całość doprowadziłam do wrzenia i wymieszałam z ugotowanym makaronem.



Edek, czując chyba zbliżającą się zimę, wolny czas spędza tak:


sobota, 9 listopada 2013

Trochę egzotyki w pochmurny dzień.

Dochodzę do wniosku, że zupa wcale nie jest taka zła (w którejś notce pisałam, że za zupami raczej nie przepadam). Zupa wnosi nową jakość w charakter danego dnia. Pod warunkiem, że zupa faktycznie dobrana jest pod dany dzień.

Tak było z zupą dyniową, która przyniosła ze sobą słońce. Tak jest i z zupą meksykańską. Gdy dostałam przepis na nią, nie wiązałam jej jakoś konkretnie z porą roku, pogodą, itp. Traf chciał, że, w dniu, w którym ją robiłam, akurat pogoda jakoś nie rozpieszczała nas specjalnie.

Zupa meksykańska rozgrzewa. Wręcz pali od środka. Oczywiście zależy to od stopnia przyprawienia, jednak będzie to danie idealne na zimę. Długie, cudowne, zimowe, mroźne (co najmniej -20 stopni proszę), skrzypiące pod stopami, białe dni. Nie wiem jak wy, ale ja już nie mogę się doczekać :)

Przepis na tę zupę otrzymałam od Kate. Tyle opowiadała o tej zupie, że aż w końcu musiałam zdobyć przepis. Jakoś nie okazało się to zdobywanie nie okazało się przesadnie trudne ;) A i sama zupa jest banalnie prosta w przygotowaniu. Tylko trzeba mieć baaardzo duży garnek. 

Oczywiście Pan i Władca Mieszkania Edward pilnie mi pomagał w robieniu zupy, co najlepiej widać tu:






I tu:



To zupa dla miłośników mięcha. Koleżanko S., w końcu coś dla Ciebie ;) Tym bardziej, że dałam 1 kg mięsa, a nie 1/2 kg, jak było w przepisie od Kate.

Przepis oczywiście trochę zmodyfikowałam, jak zawsze.



Zupa meksykańska:


  • 1 kg mięsa mielonego,
  • 1 duża cebula,
  • 1 duża czerwona papryka,
  • 2 ząbki czosnku,
  • 2 kostki rosołowe wołowe (jak ktoś ma czas, może użyć własnoręcznie robionego wywaru :P),
  • 1 puszka kukurydzy,
  • 1 puszka czerwonej fasoli,
  • 1 puszka białej fasoli,
  • 1 puszka pomidorów,
  • 3 duże świeże pomidory,
  • Sól, pieprz, słodka papryka, ostra papryka, przyprawa do kuchni meksykańskiej (w moim przypadku fix do kurczaka po meksykańsku), suszone jalapeno.


W wielkim garnku rozpuszczamy w wodzie kostki rosołowe. Na patelni, na odrobinie oleju, szklimy cebulę. Dorzucamy mięso mielone i smażymy, aż mięsko będzie usmażone. Mięso wraz z cebulą przerzuciłam go garnka z rozpuszczonymi kostkami, całość zaczęłam gotować na małym ogniu.

W międzyczasie na patelnię, na której smażyło się mięso z cebulą, dolałam trochę oleju, na to wrzuciłam ostrą i słodką paprykę w proszku oraz świeżą paprykę pokrojoną w kostkę. Chwilę wszystko potrzymałam na ogniu, by wydobyć wszystkie paprykowe smaki, po chwili całość zalałam dwiema szklankami wody i wrzuciłam fix do kurczaka po meksykańsku. Doprowadziłam do wrzenia, po czym przelałam do garnka z mięsem i cebulą.


No i teraz pozostało dorzucić wszystkie puszki i świeże pomidory, pokrojone w kostkę oraz doprawić solą, pieprzem, jalapeno i sproszkowaną papryką słodką/ostrą. I teraz kwestia gęstości zupy i naszych preferencji. Możemy dolać więcej wody, by zupa była rzadka. Możemy dolać mało wody, by była bardziej treściwa. Wiem, że Kate czasami dorzuca również drobniutki makaron, by dodatkowo zagęścić. Całość doprowadzić do wrzenia i zjeść. Z dokładką. Aż do pęknięcia z przejedzenia :)







wtorek, 29 października 2013

Dyniaki atakują!

Halloween. Taki czas. Nic się na to nie poradzi. My również poddaliśmy się temu trendowi. No i powstały dyniaki. A w zasadzie Dyniaki.

Ich tworzeniem zajął się Pan U. To jego dzieło, jego dzieci! ;) Zdolny jest ten mój Pan U, prawda?





Okazją do zrobienia tych potworów była impreza organizowana przez moją Sis. Impreza tematyczna: "Smaki jesieni". Każdy miał przynieść jedzenie, które kojarzy mu się z jesienią.

Początkowo chciałam zrobić zapiekankę ziemniaczaną (myślę, że zasłuży sobie kiedyś na pojawienie się na blogu), uszlachetnioną grzybami, przecież sezon na grzyby trwa!

Jednak doszłam do wniosku, że zrobię zupę dyniową, chciałam znów poczuć jej smak, a, jak mam być szczera, nie wiem czy w tym sezonie będę miała jeszcze okazję ugotować ją. Czekają nas pewne zmiany w życiu. Listopad zapowiada się jako miesiąc pełen pudeł, starych gazet, przestawiania mebli, wyjazdów i dawno już potrzebnych, nowych decyzji i zawirowań życiowych, ale może o tym napiszę, gdy już się one dokonają ;) 

Oczywiście zupa powstała na podstawie tego przepisu. Ale uwaga, uwaga: tym razem miałam czas na zrobienie wywaru rosołowego! ;)

Cierpiałam wtedy na nadmiar marchewki, którą również chciałam jakoś spożytkować. Jakoś tak, z rozpędu, chyba kupiliśmy marchewkę do zupy dwa razy :P Chciało mi się też czegoś słodkiego... no baby czasami tak mają, nie?

No i zaczęło się grzebanie w necie, w poszukiwaniu przepisu idealnego. I znalazłam go. O, tutaj. Cudo wręcz! No oczywiście trochę zmieniłam przepis, bo w gotowaniu (pieczeniu) chyba o to chodzi, żeby eksperymentować, odnajdywać najlepsze, dla siebie, smaki i receptury, prawda? Oczywiście zrobiłam podwójną porcję. Nie dałam granoli, bo nie miałam. I dodałam pół szklanki maślanki, żeby babeczki były wilgotniejsze i dłużej zachowały świeżość.


Babeczki marchwiowe:

  • 2 szklanki mąki,
  • 2/3 szklanki cukru (biorąc pod uwagę oryginalny przepis, powinna to być 1 szklanka, jednak dałam trochę mniej),
  • 2 łyżeczki cynamonu,
  • 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia,
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego,
  • 4 małe jajka,
  • 1 szklanka oleju (w zasadzie niecała szklanka),
  • 1/2 szklanki maślanki (może być jogurt naturalny),
  • 2 szklanki marchwi, startej na tarce o grubych oczkach.


Oczywiście, standardowo, w jednej misce suche składniki, w drugiej mokre składniki. Szybkie wymieszanie paroma niezgrabnymi ruchami. Na koniec trzeba wmieszać marchewkę, wlać do foremek i wrzucić do piekarnika. 

A na sam, samiuteńki koniec, co najważniejsze, poczuć zapach cynamonu w domu. I napawać się nim do woli!



czwartek, 24 października 2013

Kuchenne leniuchowanie.

Są takie dni, kiedy nic się człowiekowi nie chce. Są takie dni, że nawet gotować się nie chce. Są takie dni, że nawet zapach pysznego jedzenia nie poprawie nastroju i nie sprawia, że człowiek jest pełen energii.

Są również takie dni, gdy, nie dość, że ludziom nic się nie chce, to na dodatek kotom też nic się nie chce i tylko śpią zwinięte w kłębuszek. Zdjęcie na potwierdzenie :)




W takie dni zazwyczaj sięgam do zamrażalnika i wyciągam pyzy. Na dodatek gotowe! Kupione w sklepie! Nie takie zrobione własnoręcznie, o nie, nie! I w ten oto sposób, po raz kolejny, mit Perfekcyjnej Pani Domu w Kuchni został obalony! ;)

Ups, jak mi przykro... Tfu! Wcale nie jest mi przykro, bo gotowe, kupione pyzy są świetne! (Pewnie takie zrobione własnoręcznie są jeszcze lepsze, ale to jeszcze nie ten "level" kuchennego wtajemniczenia) A cała trudność w ich przygotowaniu sprowadza się jedynie do: nalania wody do garnka, osolenia jej, dodania odrobiny oleju, wyciągnięcia patelni, nalania na nią oleju, obrania i pokrojenia cebulki i wrzucenia na rozgrzaną patelnię w celu jej przysmażenia. Później pozostaje jedynie poczekać aż woda w garze się zagotuje, sięgnąć do zamrażalnika, wyciągnąć z niego pyzy i dalej postępować zgodnie z instrukcją, którą znajdziecie na opakowaniu :P O nie, nie, nie! Nie zamierzam pisać ile razy i w którą stronę trzeba mieszać łyżką w garze, żeby pyzy były zajebiste! Wysilcie troszkę swoje zastałe, przez brzydką pogodę, szare komórki i oczka ;)

Ale są też takie dni, gdy resztkami sił życiowych zmuszam się do upichcenia czegoś. No prawie własnoręcznie, bo tuńczyka nie muszę sama obrabiać ;) W takie dni korzystam z przepisu mojej Sis. Bardzo prostego i szybkiego przepisu. Oj, tak! Takie lubię najbardziej! A później niech żyje słodkie lenistwo! :)

Od razu to napiszę, żeby nie było żadnych nieporozumień: zdjęcia jedzonka BRAK! Nie chciało mi się....
Zdjęcie Pana i Władcy Mieszkania Edka musi wam wystarczyć.


Makaron z sosem z tuńczyka:


  • ulubiony makaron,
  • puszka tuńczyka (ja miałam w sosie własnym),
  • 1 pomidor
  • 1/2 dużej cebuli,
  • 2 łyżki przecieru pomidorowego (który dodaję raczej jako element rozrzedzający sos),
  • sól, pieprz, ostra papryka (przyprawy jakie lubicie).


Chyba o takich oczywistościach, jak gotowanie makaronu, nie muszę pisać, prawda? Sos też jest banalnie prosty do zrobienia, ale napiszę jak się go robi, tak dla formalności.

Na patelnię wlać oliwę i wrzucić posiekaną cebulę a następnie ją przysmażyć. Następnie wrzucić do tego odsączonego tuńczyka, pomidora pokrojonego w kosteczkę, przecier pomidorowy i przyprawy. Oczywiście wszystko dokładnie wymieszać i podgrzać. A później wymieszać z makaronem i zjeść ze smakiem. Ot, cała filozofia.

środa, 23 października 2013

Trochę słońca w jesienny dzień.

To wpis dla tych, którzy nie jedzą szpinaku. Albo dla tych, co jedzą szpinak, ale tym razem chcą zjeść coś innego. Albo dla tych, co jedzą szpinak, ale ich drugie połowy (czy też inne osoby, dla których gotują) nie jedzą szpinaku.

Dynia.

Hm... Ponoć moja mama zrobiła jeden raz zupę z dyni. Ponoć patrząc na nasze miny stwierdziła, że odpuści z dalszym eksperymentowaniem z dynią. Jak mam być szczera kompletnie nie pamiętam tego dyniowego epizodu.

Na dynię czaiłam się już któryś dyniowy sezon. Ale nie jedząc jej nigdy wcześniej, i w zasadzie nie przepadając za zupami, nie miałam kompletnie pomysłu na nią.

W Internecie jest multum przepisów na zupę z dyni i mleka kokosowego, co moje kubki smakowe jakoś wyobrażały sobie nie najlepiej. W zasadzie nie wiedziałam też jakiego smaku spodziewać się po dyni. Ale w przypływie zakupowego szału na targu kupiłam dynię. Niedużą dynię. W zasadzie dość malutką dynię. Taką o średnicy, mniej więcej, 20 cm. Mała dynia, z której wyszedł wielgachny gar zupy.

No tak, zakup dyni już za mną. Teraz pozostaje znaleźć jakiś przepis na nią. I tu zaczęły się schody. Prawdziwe Schody Hiszpańskie wręcz.

Po przekopaniu się przez setki, a może nawet tysiące, przepisów na zupę z dyni miałam tylko jedną myśl: "Mam do w d..., dynia musi poczekać do końca miesiąca na Halloween. Pan U będzie miał zabawę z robieniem dyniowatej mordy". 

Z pomocą przyszła koleżanka Aga, której szwagier jest szefem kuchni (a także właścicielem) we włoskiej restauracji. Aga przekazała mi najprostszy przepis na zupę dyniową. Chyba już prostszy nie może być. Oczywiście troszkę go zmodyfikowałam :) Zamiast samej wody, użyłam kostki rosołowej z kury, żeby smak był jednak bogatszy (na robienie własnego wywaru rosołowego czasu nie miałam!), a także dodałam imbir, paprykę słodką i ostrą, ser Grana Padano i oliwę, bo bez tych dodatków smak czystej zupy był dla mnie zbyt mdły.

Podczas obrabiania dyni (krojenie, obieranie ze skóry, itp) oczywiście zeżarłam kilka kawałków. Podczas jedzenia naszła mnie jedna refleksja, którą nie omieszkałam podzielić się z Panem U: "Ta dynia smakuje trochę jak ogórek O.o ". No cóż, wzrok, jaki zaserwował mi Pan U, sprawił, że od razu wiedziałam, że palnęłam jakąś głupotę. "Przecież to ta sama rodzina roślin!" Yyyyyy, jak chwilę pomyślałam to doszłam do tego samego wniosku. Ach, ten mój mentalny blondynizm... :D





Zupa z dyni:

  • 1 dynia,
  • 3 wielkie marchewki,
  • 4 wielkie ziemniaki,
  • 1/2 kostki masła,
  • 2-3 kostki rosołowe z kury,
  • sól i pieprz,
  • imbir w proszku,
  • słodka i ostra papryka w proszku,
  • oliwa,
  • trochę startego sera typu Grana Padano,
  • bazylia jako ozdóbka ;)

Dynię, marchewki i ziemniaki pokroić w miarę równą, dużą kostkę. W międzyczasie, w dużym garnku rozpuścić masło. Na rozpuszczone masło wrzucić warzywa i dusić je, od czasu do czasu mieszając. W oddzielnym naczyniu rozpuścić w sporej ilości wody (mi w sumie poszło jakieś 1,5 litra, może nawet 2 litry, wody) kostki rosołowe. Wodą z kostkami rosołowymi podlewać warzywa, w dalszym ciągu dusząc je. 

Kiedy wszystko zacznie się "ciapać", całość zmiksować. Mi wyszła bardzo gęsta, trochę bardziej przypominała początkowo puree, dlatego właśnie dalej ją rozrzedzałam i nie jestem w stanie podać Wam dokładnej ilości wody, którą użyłam do zupy. Po prostu zupa musi mieć taką konsystencję, jaka będzie Wam odpowiadała.

Całość doprawiłam solą, pieprzem, imbirem, słodką i ostrą papryką. Doprowadziłam do wrzenia.

Po wlaniu w talerze, udekorowałam startym serem, kilkoma kroplami oliwy z oliwek i bazylią.

I to wszystko. Prawda, że banalnie prosta? :)


wtorek, 22 października 2013

Muffiny czarne jak Edek.

Lubię robić muffiny. Jest w tym coś relaksującego. Lubię później czuć w mieszkaniu zapach tej słodyczy. Słodyczy zależnej od dodatków, które dołączyły do muffinowej bazy.

Lubię ludzi obdarowywać muffinami. Sprawia mi dziką radość widzieć ten błysk w oku, że dostali coś zrobionego własnoręcznie, coś słodkiego.

Robienie muffin jest łatwe, proste i przyjemne. I, co najważniejsze, w zasadzie nie jest pracochłonne ;) Więc jest to przepis idealny dla mnie :)

Przepis na muffinkową bazę otrzymałam od swojej siostry (Sis senkju, senkju!).



Baza na muffiny:


  • 2 szklanki mąki,
  • 3-4 łyżki cukru,
  • 1 łyżka proszku do pieczenia,
  • 1/2 szklanki oleju,
  • 1 szklanka mleka,
  • 1 duże lub 2 małe jajka.



Przede wszystkim, ze względu na ilość, jaką chciałam uzyskać, podwoiłam składniki. Miały wyjść (i wyszły!) słodkości mocno czekoladowe, więc zamiast 4 szklanek mąki, dałam 3 szklanki mąki i 1 szklankę kakao. Dla wzbogacenia smaku dałam również 1 łyżeczkę cynamonu i 1 łyżeczkę imbiru. Dodatkowo Pan U (no pewnie, że miał swój udział w wytwarzaniu muffinek!) posiekał 1 tabliczkę czekolady gorzkiej, 1 tabliczkę czekolady mlecznej i 1 tabliczkę czekolady białej. Dużo pracy miał, prawda? ;)

No to zaczynamy!

Na początek poszły oczywiście wszystkie suche składniki do jednej michy: mąka, kakao, cukier, proszek do pieczenia, cynamon i imbir.

W oddzielnym naczyniu składniki mokre, czyli olej, jajka i mleko. I tu mała niespodzianka: zamiast mleka użyłam maślanki. Jak zdradziła mi moja Sis, muffinki wtedy wolniej czerstwieją. Ponoć może być również jogurt, ale po wypróbowaniu wszystkich wersji stwierdzam, że najlepsze są z maślanką: w środku są bardzo wilgotne, na zewnątrz chrupiące.

Po przebełtaniu mokrych składników pozostaje jedynie połączyć je z tymi suchymi. W tym celu niezdarnie, w stylu Nigelli Lawson, parę razy zamieszałam łychą. Gdy ciasto było gotowe, wrzuciłam podziabaną, przez Pana U, czekoladę i ponownie wykonałam parę niezdarnych ruchów łychą ;)

W tym miejscu pozostało już tylko napełnić foremki na muffinki (mam takie silikonowe). Zazwyczaj tak 1/3 - 1/2 wysokości. I siup do piekarnika.

Ale, jak pisałam wcześniej, nie podam czasu ani temperatury pieczenia, bo mój piekarnik do standardowych nie należy. W zasadzie powinno to być jakieś 25 minut w około 180 stopniach. U mnie jest to 10 minut w GÓRA 150 stopniach O.o Można sprawdzać ich poziom upieczenia na dwa sposoby:

  • patyczek,
  • węch - jak w całym domu wali spalenizną, to znak, że już się za bardzo upiekły i wtedy robienie muffinek zaczyna być czasochłonne, bo wszystko trzeba zrobić od początku ;)


Pan i Władca Edek miał swój wkład w pieczenie muffin. Początkowo myślałam, że tylko ze względu na ciemny kolor. Jak się później okazało, w jednej z muffin znalazła się wkładka, w postaci kawałka metalopodobnego czegoś :) Podejrzewam, że sprawcą znalezienia się tego czegoś był właśnie Edek, bo:
a) nie przypominam sobie żeby coś mi wpadło do ciasta - chyba, że byłam na wielkim muffinkowym haju,
b) w pewnym momencie Edek zgrabnie wskoczył na lodówkę, na której stygły muffiny. Oczywiście w tempie natychmiastowym "zszedł" z lodówki, otrzymując jednocześnie parę uroczych i czułych słówek.

Na szczęście koleżanka M. zębów nie połamała :)


niedziela, 20 października 2013

"Po czym poznać, że kot jest w domu?"

"Po czym poznać, że kot jest w domu?" To pytanie postawił dziś Pan U na swoim Facebooku. 

Odpowiedź jest banalnie prosta. "Proste - gotującą Panią domu słychać na całej klatce schodowej."

No faktycznie Pan i Władca mieszkania Edek nie za bardzo pozwalał mi dziś na spokojne ugotowanie obiadu.

A ja, jeszcze bardziej niż zwykle, nie miałam ochoty długo stać przy garach. Jaka mogła być tego przyczyna w niedzielne popołudnie, po sobotniej imprezie urodzinowej koleżanki A? Myślę, że każdy zna na to pytanie odpowiedź ;)

Tym bardziej chcieliśmy z Panem U zjeść coś porządnego i treściwego.

Tak więc Edek nie pomagał mi dziś w kuchni. Nie miał własnego wkładu w naszym obiedzie. Mój stan ciała i umysłu nie pozwalał mi na traktowanie jego kręcenia się pod nogami, miauczenia i próbowania wskoczenia na szafkę, na której akurat kroiłam szynkę szwarcwaldzką, z anielską cierpliwością. Po 10 minutach próśb, gróźb, wrzasków, przeklinania i ciągłego odpychania go i udaremniania jego skoków, nie wytrzymałam. 

Edek został wyrzucony z kuchni z hukiem. Z równie dużym hukiem zostały za nim zamknięte drzwi. A ja mogłam zabrać się za robienie jedzenia, w spokoju. Przy bardzo głośno nastawionym radiu. Żeby nie słyszeć miauczenia zza drzwi. I skrobania w drzwi. Tak, wiem. Jestem wredną, nieczułą babą.




Spaghetti ze szpinakiem i szynką szwarcwaldzką:


  • Opakowanie świeżego szpinaku (ze sklepu na "L"),
  • 2 ząbki czosnku,
  • 200 ml śmietany 12%,
  • Opakowanie szynki szwarcwaldzkiej,
  • Olej/oliwa,
  • Sól i pieprz,
  • Spaghetti.


Tak, wiem. Znów szpinak. Ale my lubimy szpinak. I za każdym razem jak jedziemy po jakieś zakupy do sklepu na "L", to opakowanie tego zielonego czegoś ląduje w naszym koszyku. Dopiero później zastanawiam się co z niego zrobić ;)

Na patelnię z olejem wrzuciłam, przeciśnięty przez praskę, czosnek i szpinak. Dusiłam dopóki liście nie zrobiły się "rozciapciane". Do tego dolałam śmietanę, posoliłam, popieprzyłam i wrzuciłam pociętą w paski, wcześniej podsmażoną na suchej patelni, szynkę.

Chwilkę pogotowałam, żeby całość trochę odparowała. Jednak nie jest to konieczne, jeśli ugotowanego makaronu (do którego wlewa się sos, a całość szybko miesza) nie przeleje się zimną wodą. Jeśli spaghetti jest nieprzelane zimną wodą, niewypłukany krochmal zagęści nam sos :)

No i jeszcze drobna rada: nie należy mocno solić wody na makaron. Sos, ze względu na obecność szynki szwarcwaldzkiej, jest dość słony.


Przepraszam za brak pięknego zdjęcia, z równo położonym spaghetti i czyściutkim talerzem, wkoło potrawy, ale byliśmy głodni. Spieszyło nam się żeby w końcu to zjeść ;)

sobota, 19 października 2013

A kot czeka w domu...

Ten kot. Właśnie on. Pan i Władca mieszkania.


Co wieczór, gdy wracamy z Panem U, po pracy do domu, kot siedzi w przedpokoju, pod drzwiami. Siedzi i czeka. Czeka. Czeka. A później rozlega się głośne "MIAAAAUUUU!". Pan U twierdzi, że to rodzaj kociego powitania. Ja jednak jestem zdania, że jest to miauknięcie z pretensją w głosie. "Po jaką cholerę wracacie, jak tu mam super imprę, wolną chatę, wszystkie chętne kotki musiałem przez Was wygonić?!"

Pan i Władca Edek. A właściwie Pan i Władca Edward, tak przynajmniej brzmi dostojniej. Poważniej. Przecież każdy szanujący się kot chce, by brano go na serio. Edek wcale nie jest inny. Przechadza się to kocisko dostojnie po mieszkaniu, zminiaturyzowana pantera taka.

Czasem bawi się w himalaistę i siedzi wysoko pod sufitem, na kuchennej szafce. Zazwyczaj jednak kuchnia (oprócz zwykłych kocich spraw, jak kuwetka czy pełna micha) służy do jednego, najważniejszego, dla Edka, celu. Do kręcenia się pod nogami. Do kręcenia się pod moimi nogami. Zazwyczaj jak coś gotuję. Albo jak coś piekę i akurat jestem na etapie sprawdzania lub wyjmowania czegoś z bardzo gorącego piekarnika.

Nie inaczej było w dzień, w którym robiłam pizzę na cieście francuskim. Pomysł na nią wziął się z braku czasu, braku pomysłu na obiad, braku chęci do wpatrywania się w otwartą lodówkę, z nadzieją, że nagle spłynie na mnie kulinarna wena. A przede wszystkich z braku chęci do stania przy garach. Przecież każda/każdy ma czasem taki dzień, prawda?

Przyznaję się bez bicia. Nigdy nie robiłam jeszcze ciasta do pizzy. Tym bardziej, nigdy nie robiłam ciasta francuskiego. I chyba nie mam takiego zamiaru w najbliższej przyszłości. Po co utrudniać sobie życie w erze gotowego ciasta, które można kupić w praktycznie każdym sklepie?

Wiem, zaraz pewnie podniosą się głosy, że takie własnej roboty smakuje inaczej. Lepiej. Pewnie tak, ale, jak mam być szczera, szkoda mi czasu na samodzielne robienie ciasta czy to francuskiego, czy do pizzy. W tym czasie mogę się rozłożyć na kanapie z jakimś skandynawskim kryminałem, pomiziać Pana i Władcę za uszkiem, bądź, najnormalniej w świecie, przytulić się do Pana U. Albo posprzątać/poprać/poprasować/poodkurzać :/


Moja pizza na cieście francuskim:

  • 1 opakowanie ciasta francuskiego,
  • przecier pomidorowy, z bazylią i oregano, własnej roboty,
  • salami (ja kupiłam coś co miało robić za chipsy z salami, przekąskę. Ale się sprawdziło),
  • garść, a nawet dwie, zielonych oliwek (użyłam akurat takich "bez wnętrzności" ale takie z papryką/czosnkiem/migdałami/tuńczykiem/czy inną cholerą też się nadadzą - rzecz gustu konsumujących),
  • 4 ząbki czosnku,
  • opakowanie świeżego szpinaku (ten akurat był Lidla),
  • olej lub oliwa,
  • pomidory w oleju,
  • opakowanie sera typu feta, chociaż teraz wiem, że to za dużo. Następnym razem będzie mniej, ze względu na słoność takiego serka,
  • ser typu Lazur, dla zaostrzenia smaku.

Na sam początek wyznaczyłam sobie zadanie bojowe, jakim jest włączenie piekarnika, Nie powiem Wam jednak na jaką temperaturę, bo mój obecny piekarnik jest dość specyficzny. Jak w jakimś przepisie jest napisane "nagrzać piekarnik do 200 stopni", to mi w 100 stopniach wszystko się przypala. Tak samo z czasem pieczenia: przy informacji "piec potrawę X przez 30 minut", u mnie jest to jakieś 10 minut, a i tak nie ma gwarancji, że nie będziemy z Panem U jeść spalenizny :P

Na patelnię z oliwą wrzuciłam czosnek (2 ząbki, przeciśnięte przez praskę), następnie szpinak, a wszystko razem, przez chwilę, poddusiłam. Gdy uznałam, że dość już tego stania nad garami (a w zasadzie, gdy uznałam, że szpinak ma już dość tego podduszania), zielepactwo, wraz z czosnkiem, przerzuciłam do miseczki, dokładnie odsączając z wody, która zmaterializowała się podczas duszenia.

Następnie przygotowałam sobie resztę składników: pokroiłam sery, oliwki i pomidory. 

Ciasto rozwinęłam, pozawijałam rogi, co jest zajęciem straaaasznie męczącym i pracochłonnym, szczególnie dla osób takich, jak ja: ceniących czas spędzony w kuchni. Teraz wiem, że następnym razem poświęcę się i zmarnuję więcej czasu, ale w te zwinięte brzegi coś zawinę, np. żółty ser.

Później poszło już łatwiej. Przecier pomidorowy, który wymieszałam z dwoma, przeciśniętymi przez praskę, ząbkami czosnku. Na to plasterki salami. Następnie porozrzucałam szpinak, który jeszcze dodatkowo odsączyłam ("tymi ręcami!"), po raz kolejny. 

Później poszło już łatwiej. Pokrojone oliwki, pokrojone pomidory w oleju, feta i Lazur - a wszystko w artystycznym nieładzie.


No i piekarnik. Całość do piekarnika. I wyszedł całkiem fajny obiad. Pan U najadł się jak bąk. Ledwo się ruszał, więc chyba mu smakowało ;)