wtorek, 29 października 2013

Dyniaki atakują!

Halloween. Taki czas. Nic się na to nie poradzi. My również poddaliśmy się temu trendowi. No i powstały dyniaki. A w zasadzie Dyniaki.

Ich tworzeniem zajął się Pan U. To jego dzieło, jego dzieci! ;) Zdolny jest ten mój Pan U, prawda?





Okazją do zrobienia tych potworów była impreza organizowana przez moją Sis. Impreza tematyczna: "Smaki jesieni". Każdy miał przynieść jedzenie, które kojarzy mu się z jesienią.

Początkowo chciałam zrobić zapiekankę ziemniaczaną (myślę, że zasłuży sobie kiedyś na pojawienie się na blogu), uszlachetnioną grzybami, przecież sezon na grzyby trwa!

Jednak doszłam do wniosku, że zrobię zupę dyniową, chciałam znów poczuć jej smak, a, jak mam być szczera, nie wiem czy w tym sezonie będę miała jeszcze okazję ugotować ją. Czekają nas pewne zmiany w życiu. Listopad zapowiada się jako miesiąc pełen pudeł, starych gazet, przestawiania mebli, wyjazdów i dawno już potrzebnych, nowych decyzji i zawirowań życiowych, ale może o tym napiszę, gdy już się one dokonają ;) 

Oczywiście zupa powstała na podstawie tego przepisu. Ale uwaga, uwaga: tym razem miałam czas na zrobienie wywaru rosołowego! ;)

Cierpiałam wtedy na nadmiar marchewki, którą również chciałam jakoś spożytkować. Jakoś tak, z rozpędu, chyba kupiliśmy marchewkę do zupy dwa razy :P Chciało mi się też czegoś słodkiego... no baby czasami tak mają, nie?

No i zaczęło się grzebanie w necie, w poszukiwaniu przepisu idealnego. I znalazłam go. O, tutaj. Cudo wręcz! No oczywiście trochę zmieniłam przepis, bo w gotowaniu (pieczeniu) chyba o to chodzi, żeby eksperymentować, odnajdywać najlepsze, dla siebie, smaki i receptury, prawda? Oczywiście zrobiłam podwójną porcję. Nie dałam granoli, bo nie miałam. I dodałam pół szklanki maślanki, żeby babeczki były wilgotniejsze i dłużej zachowały świeżość.


Babeczki marchwiowe:

  • 2 szklanki mąki,
  • 2/3 szklanki cukru (biorąc pod uwagę oryginalny przepis, powinna to być 1 szklanka, jednak dałam trochę mniej),
  • 2 łyżeczki cynamonu,
  • 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia,
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego,
  • 4 małe jajka,
  • 1 szklanka oleju (w zasadzie niecała szklanka),
  • 1/2 szklanki maślanki (może być jogurt naturalny),
  • 2 szklanki marchwi, startej na tarce o grubych oczkach.


Oczywiście, standardowo, w jednej misce suche składniki, w drugiej mokre składniki. Szybkie wymieszanie paroma niezgrabnymi ruchami. Na koniec trzeba wmieszać marchewkę, wlać do foremek i wrzucić do piekarnika. 

A na sam, samiuteńki koniec, co najważniejsze, poczuć zapach cynamonu w domu. I napawać się nim do woli!



czwartek, 24 października 2013

Kuchenne leniuchowanie.

Są takie dni, kiedy nic się człowiekowi nie chce. Są takie dni, że nawet gotować się nie chce. Są takie dni, że nawet zapach pysznego jedzenia nie poprawie nastroju i nie sprawia, że człowiek jest pełen energii.

Są również takie dni, gdy, nie dość, że ludziom nic się nie chce, to na dodatek kotom też nic się nie chce i tylko śpią zwinięte w kłębuszek. Zdjęcie na potwierdzenie :)




W takie dni zazwyczaj sięgam do zamrażalnika i wyciągam pyzy. Na dodatek gotowe! Kupione w sklepie! Nie takie zrobione własnoręcznie, o nie, nie! I w ten oto sposób, po raz kolejny, mit Perfekcyjnej Pani Domu w Kuchni został obalony! ;)

Ups, jak mi przykro... Tfu! Wcale nie jest mi przykro, bo gotowe, kupione pyzy są świetne! (Pewnie takie zrobione własnoręcznie są jeszcze lepsze, ale to jeszcze nie ten "level" kuchennego wtajemniczenia) A cała trudność w ich przygotowaniu sprowadza się jedynie do: nalania wody do garnka, osolenia jej, dodania odrobiny oleju, wyciągnięcia patelni, nalania na nią oleju, obrania i pokrojenia cebulki i wrzucenia na rozgrzaną patelnię w celu jej przysmażenia. Później pozostaje jedynie poczekać aż woda w garze się zagotuje, sięgnąć do zamrażalnika, wyciągnąć z niego pyzy i dalej postępować zgodnie z instrukcją, którą znajdziecie na opakowaniu :P O nie, nie, nie! Nie zamierzam pisać ile razy i w którą stronę trzeba mieszać łyżką w garze, żeby pyzy były zajebiste! Wysilcie troszkę swoje zastałe, przez brzydką pogodę, szare komórki i oczka ;)

Ale są też takie dni, gdy resztkami sił życiowych zmuszam się do upichcenia czegoś. No prawie własnoręcznie, bo tuńczyka nie muszę sama obrabiać ;) W takie dni korzystam z przepisu mojej Sis. Bardzo prostego i szybkiego przepisu. Oj, tak! Takie lubię najbardziej! A później niech żyje słodkie lenistwo! :)

Od razu to napiszę, żeby nie było żadnych nieporozumień: zdjęcia jedzonka BRAK! Nie chciało mi się....
Zdjęcie Pana i Władcy Mieszkania Edka musi wam wystarczyć.


Makaron z sosem z tuńczyka:


  • ulubiony makaron,
  • puszka tuńczyka (ja miałam w sosie własnym),
  • 1 pomidor
  • 1/2 dużej cebuli,
  • 2 łyżki przecieru pomidorowego (który dodaję raczej jako element rozrzedzający sos),
  • sól, pieprz, ostra papryka (przyprawy jakie lubicie).


Chyba o takich oczywistościach, jak gotowanie makaronu, nie muszę pisać, prawda? Sos też jest banalnie prosty do zrobienia, ale napiszę jak się go robi, tak dla formalności.

Na patelnię wlać oliwę i wrzucić posiekaną cebulę a następnie ją przysmażyć. Następnie wrzucić do tego odsączonego tuńczyka, pomidora pokrojonego w kosteczkę, przecier pomidorowy i przyprawy. Oczywiście wszystko dokładnie wymieszać i podgrzać. A później wymieszać z makaronem i zjeść ze smakiem. Ot, cała filozofia.

środa, 23 października 2013

Trochę słońca w jesienny dzień.

To wpis dla tych, którzy nie jedzą szpinaku. Albo dla tych, co jedzą szpinak, ale tym razem chcą zjeść coś innego. Albo dla tych, co jedzą szpinak, ale ich drugie połowy (czy też inne osoby, dla których gotują) nie jedzą szpinaku.

Dynia.

Hm... Ponoć moja mama zrobiła jeden raz zupę z dyni. Ponoć patrząc na nasze miny stwierdziła, że odpuści z dalszym eksperymentowaniem z dynią. Jak mam być szczera kompletnie nie pamiętam tego dyniowego epizodu.

Na dynię czaiłam się już któryś dyniowy sezon. Ale nie jedząc jej nigdy wcześniej, i w zasadzie nie przepadając za zupami, nie miałam kompletnie pomysłu na nią.

W Internecie jest multum przepisów na zupę z dyni i mleka kokosowego, co moje kubki smakowe jakoś wyobrażały sobie nie najlepiej. W zasadzie nie wiedziałam też jakiego smaku spodziewać się po dyni. Ale w przypływie zakupowego szału na targu kupiłam dynię. Niedużą dynię. W zasadzie dość malutką dynię. Taką o średnicy, mniej więcej, 20 cm. Mała dynia, z której wyszedł wielgachny gar zupy.

No tak, zakup dyni już za mną. Teraz pozostaje znaleźć jakiś przepis na nią. I tu zaczęły się schody. Prawdziwe Schody Hiszpańskie wręcz.

Po przekopaniu się przez setki, a może nawet tysiące, przepisów na zupę z dyni miałam tylko jedną myśl: "Mam do w d..., dynia musi poczekać do końca miesiąca na Halloween. Pan U będzie miał zabawę z robieniem dyniowatej mordy". 

Z pomocą przyszła koleżanka Aga, której szwagier jest szefem kuchni (a także właścicielem) we włoskiej restauracji. Aga przekazała mi najprostszy przepis na zupę dyniową. Chyba już prostszy nie może być. Oczywiście troszkę go zmodyfikowałam :) Zamiast samej wody, użyłam kostki rosołowej z kury, żeby smak był jednak bogatszy (na robienie własnego wywaru rosołowego czasu nie miałam!), a także dodałam imbir, paprykę słodką i ostrą, ser Grana Padano i oliwę, bo bez tych dodatków smak czystej zupy był dla mnie zbyt mdły.

Podczas obrabiania dyni (krojenie, obieranie ze skóry, itp) oczywiście zeżarłam kilka kawałków. Podczas jedzenia naszła mnie jedna refleksja, którą nie omieszkałam podzielić się z Panem U: "Ta dynia smakuje trochę jak ogórek O.o ". No cóż, wzrok, jaki zaserwował mi Pan U, sprawił, że od razu wiedziałam, że palnęłam jakąś głupotę. "Przecież to ta sama rodzina roślin!" Yyyyyy, jak chwilę pomyślałam to doszłam do tego samego wniosku. Ach, ten mój mentalny blondynizm... :D





Zupa z dyni:

  • 1 dynia,
  • 3 wielkie marchewki,
  • 4 wielkie ziemniaki,
  • 1/2 kostki masła,
  • 2-3 kostki rosołowe z kury,
  • sól i pieprz,
  • imbir w proszku,
  • słodka i ostra papryka w proszku,
  • oliwa,
  • trochę startego sera typu Grana Padano,
  • bazylia jako ozdóbka ;)

Dynię, marchewki i ziemniaki pokroić w miarę równą, dużą kostkę. W międzyczasie, w dużym garnku rozpuścić masło. Na rozpuszczone masło wrzucić warzywa i dusić je, od czasu do czasu mieszając. W oddzielnym naczyniu rozpuścić w sporej ilości wody (mi w sumie poszło jakieś 1,5 litra, może nawet 2 litry, wody) kostki rosołowe. Wodą z kostkami rosołowymi podlewać warzywa, w dalszym ciągu dusząc je. 

Kiedy wszystko zacznie się "ciapać", całość zmiksować. Mi wyszła bardzo gęsta, trochę bardziej przypominała początkowo puree, dlatego właśnie dalej ją rozrzedzałam i nie jestem w stanie podać Wam dokładnej ilości wody, którą użyłam do zupy. Po prostu zupa musi mieć taką konsystencję, jaka będzie Wam odpowiadała.

Całość doprawiłam solą, pieprzem, imbirem, słodką i ostrą papryką. Doprowadziłam do wrzenia.

Po wlaniu w talerze, udekorowałam startym serem, kilkoma kroplami oliwy z oliwek i bazylią.

I to wszystko. Prawda, że banalnie prosta? :)


wtorek, 22 października 2013

Muffiny czarne jak Edek.

Lubię robić muffiny. Jest w tym coś relaksującego. Lubię później czuć w mieszkaniu zapach tej słodyczy. Słodyczy zależnej od dodatków, które dołączyły do muffinowej bazy.

Lubię ludzi obdarowywać muffinami. Sprawia mi dziką radość widzieć ten błysk w oku, że dostali coś zrobionego własnoręcznie, coś słodkiego.

Robienie muffin jest łatwe, proste i przyjemne. I, co najważniejsze, w zasadzie nie jest pracochłonne ;) Więc jest to przepis idealny dla mnie :)

Przepis na muffinkową bazę otrzymałam od swojej siostry (Sis senkju, senkju!).



Baza na muffiny:


  • 2 szklanki mąki,
  • 3-4 łyżki cukru,
  • 1 łyżka proszku do pieczenia,
  • 1/2 szklanki oleju,
  • 1 szklanka mleka,
  • 1 duże lub 2 małe jajka.



Przede wszystkim, ze względu na ilość, jaką chciałam uzyskać, podwoiłam składniki. Miały wyjść (i wyszły!) słodkości mocno czekoladowe, więc zamiast 4 szklanek mąki, dałam 3 szklanki mąki i 1 szklankę kakao. Dla wzbogacenia smaku dałam również 1 łyżeczkę cynamonu i 1 łyżeczkę imbiru. Dodatkowo Pan U (no pewnie, że miał swój udział w wytwarzaniu muffinek!) posiekał 1 tabliczkę czekolady gorzkiej, 1 tabliczkę czekolady mlecznej i 1 tabliczkę czekolady białej. Dużo pracy miał, prawda? ;)

No to zaczynamy!

Na początek poszły oczywiście wszystkie suche składniki do jednej michy: mąka, kakao, cukier, proszek do pieczenia, cynamon i imbir.

W oddzielnym naczyniu składniki mokre, czyli olej, jajka i mleko. I tu mała niespodzianka: zamiast mleka użyłam maślanki. Jak zdradziła mi moja Sis, muffinki wtedy wolniej czerstwieją. Ponoć może być również jogurt, ale po wypróbowaniu wszystkich wersji stwierdzam, że najlepsze są z maślanką: w środku są bardzo wilgotne, na zewnątrz chrupiące.

Po przebełtaniu mokrych składników pozostaje jedynie połączyć je z tymi suchymi. W tym celu niezdarnie, w stylu Nigelli Lawson, parę razy zamieszałam łychą. Gdy ciasto było gotowe, wrzuciłam podziabaną, przez Pana U, czekoladę i ponownie wykonałam parę niezdarnych ruchów łychą ;)

W tym miejscu pozostało już tylko napełnić foremki na muffinki (mam takie silikonowe). Zazwyczaj tak 1/3 - 1/2 wysokości. I siup do piekarnika.

Ale, jak pisałam wcześniej, nie podam czasu ani temperatury pieczenia, bo mój piekarnik do standardowych nie należy. W zasadzie powinno to być jakieś 25 minut w około 180 stopniach. U mnie jest to 10 minut w GÓRA 150 stopniach O.o Można sprawdzać ich poziom upieczenia na dwa sposoby:

  • patyczek,
  • węch - jak w całym domu wali spalenizną, to znak, że już się za bardzo upiekły i wtedy robienie muffinek zaczyna być czasochłonne, bo wszystko trzeba zrobić od początku ;)


Pan i Władca Edek miał swój wkład w pieczenie muffin. Początkowo myślałam, że tylko ze względu na ciemny kolor. Jak się później okazało, w jednej z muffin znalazła się wkładka, w postaci kawałka metalopodobnego czegoś :) Podejrzewam, że sprawcą znalezienia się tego czegoś był właśnie Edek, bo:
a) nie przypominam sobie żeby coś mi wpadło do ciasta - chyba, że byłam na wielkim muffinkowym haju,
b) w pewnym momencie Edek zgrabnie wskoczył na lodówkę, na której stygły muffiny. Oczywiście w tempie natychmiastowym "zszedł" z lodówki, otrzymując jednocześnie parę uroczych i czułych słówek.

Na szczęście koleżanka M. zębów nie połamała :)


niedziela, 20 października 2013

"Po czym poznać, że kot jest w domu?"

"Po czym poznać, że kot jest w domu?" To pytanie postawił dziś Pan U na swoim Facebooku. 

Odpowiedź jest banalnie prosta. "Proste - gotującą Panią domu słychać na całej klatce schodowej."

No faktycznie Pan i Władca mieszkania Edek nie za bardzo pozwalał mi dziś na spokojne ugotowanie obiadu.

A ja, jeszcze bardziej niż zwykle, nie miałam ochoty długo stać przy garach. Jaka mogła być tego przyczyna w niedzielne popołudnie, po sobotniej imprezie urodzinowej koleżanki A? Myślę, że każdy zna na to pytanie odpowiedź ;)

Tym bardziej chcieliśmy z Panem U zjeść coś porządnego i treściwego.

Tak więc Edek nie pomagał mi dziś w kuchni. Nie miał własnego wkładu w naszym obiedzie. Mój stan ciała i umysłu nie pozwalał mi na traktowanie jego kręcenia się pod nogami, miauczenia i próbowania wskoczenia na szafkę, na której akurat kroiłam szynkę szwarcwaldzką, z anielską cierpliwością. Po 10 minutach próśb, gróźb, wrzasków, przeklinania i ciągłego odpychania go i udaremniania jego skoków, nie wytrzymałam. 

Edek został wyrzucony z kuchni z hukiem. Z równie dużym hukiem zostały za nim zamknięte drzwi. A ja mogłam zabrać się za robienie jedzenia, w spokoju. Przy bardzo głośno nastawionym radiu. Żeby nie słyszeć miauczenia zza drzwi. I skrobania w drzwi. Tak, wiem. Jestem wredną, nieczułą babą.




Spaghetti ze szpinakiem i szynką szwarcwaldzką:


  • Opakowanie świeżego szpinaku (ze sklepu na "L"),
  • 2 ząbki czosnku,
  • 200 ml śmietany 12%,
  • Opakowanie szynki szwarcwaldzkiej,
  • Olej/oliwa,
  • Sól i pieprz,
  • Spaghetti.


Tak, wiem. Znów szpinak. Ale my lubimy szpinak. I za każdym razem jak jedziemy po jakieś zakupy do sklepu na "L", to opakowanie tego zielonego czegoś ląduje w naszym koszyku. Dopiero później zastanawiam się co z niego zrobić ;)

Na patelnię z olejem wrzuciłam, przeciśnięty przez praskę, czosnek i szpinak. Dusiłam dopóki liście nie zrobiły się "rozciapciane". Do tego dolałam śmietanę, posoliłam, popieprzyłam i wrzuciłam pociętą w paski, wcześniej podsmażoną na suchej patelni, szynkę.

Chwilkę pogotowałam, żeby całość trochę odparowała. Jednak nie jest to konieczne, jeśli ugotowanego makaronu (do którego wlewa się sos, a całość szybko miesza) nie przeleje się zimną wodą. Jeśli spaghetti jest nieprzelane zimną wodą, niewypłukany krochmal zagęści nam sos :)

No i jeszcze drobna rada: nie należy mocno solić wody na makaron. Sos, ze względu na obecność szynki szwarcwaldzkiej, jest dość słony.


Przepraszam za brak pięknego zdjęcia, z równo położonym spaghetti i czyściutkim talerzem, wkoło potrawy, ale byliśmy głodni. Spieszyło nam się żeby w końcu to zjeść ;)

sobota, 19 października 2013

A kot czeka w domu...

Ten kot. Właśnie on. Pan i Władca mieszkania.


Co wieczór, gdy wracamy z Panem U, po pracy do domu, kot siedzi w przedpokoju, pod drzwiami. Siedzi i czeka. Czeka. Czeka. A później rozlega się głośne "MIAAAAUUUU!". Pan U twierdzi, że to rodzaj kociego powitania. Ja jednak jestem zdania, że jest to miauknięcie z pretensją w głosie. "Po jaką cholerę wracacie, jak tu mam super imprę, wolną chatę, wszystkie chętne kotki musiałem przez Was wygonić?!"

Pan i Władca Edek. A właściwie Pan i Władca Edward, tak przynajmniej brzmi dostojniej. Poważniej. Przecież każdy szanujący się kot chce, by brano go na serio. Edek wcale nie jest inny. Przechadza się to kocisko dostojnie po mieszkaniu, zminiaturyzowana pantera taka.

Czasem bawi się w himalaistę i siedzi wysoko pod sufitem, na kuchennej szafce. Zazwyczaj jednak kuchnia (oprócz zwykłych kocich spraw, jak kuwetka czy pełna micha) służy do jednego, najważniejszego, dla Edka, celu. Do kręcenia się pod nogami. Do kręcenia się pod moimi nogami. Zazwyczaj jak coś gotuję. Albo jak coś piekę i akurat jestem na etapie sprawdzania lub wyjmowania czegoś z bardzo gorącego piekarnika.

Nie inaczej było w dzień, w którym robiłam pizzę na cieście francuskim. Pomysł na nią wziął się z braku czasu, braku pomysłu na obiad, braku chęci do wpatrywania się w otwartą lodówkę, z nadzieją, że nagle spłynie na mnie kulinarna wena. A przede wszystkich z braku chęci do stania przy garach. Przecież każda/każdy ma czasem taki dzień, prawda?

Przyznaję się bez bicia. Nigdy nie robiłam jeszcze ciasta do pizzy. Tym bardziej, nigdy nie robiłam ciasta francuskiego. I chyba nie mam takiego zamiaru w najbliższej przyszłości. Po co utrudniać sobie życie w erze gotowego ciasta, które można kupić w praktycznie każdym sklepie?

Wiem, zaraz pewnie podniosą się głosy, że takie własnej roboty smakuje inaczej. Lepiej. Pewnie tak, ale, jak mam być szczera, szkoda mi czasu na samodzielne robienie ciasta czy to francuskiego, czy do pizzy. W tym czasie mogę się rozłożyć na kanapie z jakimś skandynawskim kryminałem, pomiziać Pana i Władcę za uszkiem, bądź, najnormalniej w świecie, przytulić się do Pana U. Albo posprzątać/poprać/poprasować/poodkurzać :/


Moja pizza na cieście francuskim:

  • 1 opakowanie ciasta francuskiego,
  • przecier pomidorowy, z bazylią i oregano, własnej roboty,
  • salami (ja kupiłam coś co miało robić za chipsy z salami, przekąskę. Ale się sprawdziło),
  • garść, a nawet dwie, zielonych oliwek (użyłam akurat takich "bez wnętrzności" ale takie z papryką/czosnkiem/migdałami/tuńczykiem/czy inną cholerą też się nadadzą - rzecz gustu konsumujących),
  • 4 ząbki czosnku,
  • opakowanie świeżego szpinaku (ten akurat był Lidla),
  • olej lub oliwa,
  • pomidory w oleju,
  • opakowanie sera typu feta, chociaż teraz wiem, że to za dużo. Następnym razem będzie mniej, ze względu na słoność takiego serka,
  • ser typu Lazur, dla zaostrzenia smaku.

Na sam początek wyznaczyłam sobie zadanie bojowe, jakim jest włączenie piekarnika, Nie powiem Wam jednak na jaką temperaturę, bo mój obecny piekarnik jest dość specyficzny. Jak w jakimś przepisie jest napisane "nagrzać piekarnik do 200 stopni", to mi w 100 stopniach wszystko się przypala. Tak samo z czasem pieczenia: przy informacji "piec potrawę X przez 30 minut", u mnie jest to jakieś 10 minut, a i tak nie ma gwarancji, że nie będziemy z Panem U jeść spalenizny :P

Na patelnię z oliwą wrzuciłam czosnek (2 ząbki, przeciśnięte przez praskę), następnie szpinak, a wszystko razem, przez chwilę, poddusiłam. Gdy uznałam, że dość już tego stania nad garami (a w zasadzie, gdy uznałam, że szpinak ma już dość tego podduszania), zielepactwo, wraz z czosnkiem, przerzuciłam do miseczki, dokładnie odsączając z wody, która zmaterializowała się podczas duszenia.

Następnie przygotowałam sobie resztę składników: pokroiłam sery, oliwki i pomidory. 

Ciasto rozwinęłam, pozawijałam rogi, co jest zajęciem straaaasznie męczącym i pracochłonnym, szczególnie dla osób takich, jak ja: ceniących czas spędzony w kuchni. Teraz wiem, że następnym razem poświęcę się i zmarnuję więcej czasu, ale w te zwinięte brzegi coś zawinę, np. żółty ser.

Później poszło już łatwiej. Przecier pomidorowy, który wymieszałam z dwoma, przeciśniętymi przez praskę, ząbkami czosnku. Na to plasterki salami. Następnie porozrzucałam szpinak, który jeszcze dodatkowo odsączyłam ("tymi ręcami!"), po raz kolejny. 

Później poszło już łatwiej. Pokrojone oliwki, pokrojone pomidory w oleju, feta i Lazur - a wszystko w artystycznym nieładzie.


No i piekarnik. Całość do piekarnika. I wyszedł całkiem fajny obiad. Pan U najadł się jak bąk. Ledwo się ruszał, więc chyba mu smakowało ;)