czwartek, 5 grudnia 2013

A kot czeka w domu 2.

A kot czeka w domu. A w zasadzie dwa koty. W nowym domu. 

Tak, przeprowadziliśmy się. Tak, wzięliśmy drugiego kota, Franka. 

Franek jest rudy. Rudy i szalony. I młody, takie rozrywkowe kocię z niego jest. Wszędzie go pełno. Jak nie może, ze względu na swoje wciąż dość małe gabaryty, gdzieś wskoczyć, to stoi i miauczy. A właściwie drze się wniebogłosy.



Franek ma jednak pewien problem. Nawet kilka:
- Edek nie chce się z nim bawić, bo jest już (dla nas chyba na szczęście) za stary na takie harce, 
- Edek siedzi bardzo wysoko, na wciąż nierozpakowanych pudłach, na które Franek nie jest w stanie wejść,
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi jeść goździków, które stoją na stole,
- Pan i Pani nie pozwalają wchodzić Frankowi do lodówki/pralki/kosza na śmieci/piekarnika/ za i pod kuchenną szafkę,
- Edek nie pozwala się gryźć po ogonie i tylnych łapach. Jeśli już się to Frankowi uda, to zazwyczaj dostaje od Edka z liścia po mordzie :P
- Franek ma koci katar, więc Pani (która też właśnie jest chora i ma pełno chusteczek na podorędziu), biega za nim i mu wyciera nos i oczy, bo troszkę ropieją,
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi (z resztą Edkowi też nie, więc może to nie jest wcale problem samego Franka), drapać fotela. A taki ładny jest, brązowy, cały obity materiałem, idealny wręcz do ostrzenia pazurków. Zawsze pozostają jeszcze krzesła/dywany/kanapa/łydki Pani (spora powierzchnia do drapania na tych łydkach przecież jest ;)). No, bo koci drapaczek to tylko taka ozdoba jest, nie? :)
- Pan i Pani na noc zamykają się w innym pokoju. I nie chcą tam wpuścić Franka. Edka z resztą też nie.
- Pan i Pani nie pozwalają Frankowi wchodzić na stół, gdy jedzą obiad. A przecież to by było super tak wejść w buraczki a później przebiec się po całym mieszkaniu ;)

Ze wszystkich problemów Franka chyba jednak najbardziej martwi mnie i Pana U ten koci katar. I to, czy Edek się nim nie zarazi :/

A skąd się wziął Franek? W sumie od samego początku, jak pojawił się Edek, chcieliśmy mieć drugiego kota. Małego, bo tylko takiego ewentualnie zaakceptowałby Pan i Władca Mieszkania Edward. Bardzo długo kręciliśmy się z Panem U wokół tej sprawy. Wiedząc już od dość dawna, że czeka nas przeprowadzka (myśleliśmy tylko, że nastąpi to jakoś po Nowym Roku dopiero), postanowiliśmy, że na wiosnę weźmiemy jakiegoś kociego szczyla :)

Traf chciał, że przeprowadzka nastąpiła znacznie szybciej a nasza Pani Vet orzekła, że jest to najlepszy moment na wzięcie drugiego kota: Edek pewnie jeszcze nie do końca poczuł się Panem i Władcą Nowego Mieszkania (tiaaa, jasne... mów mi jeszcze :)) a ona ma dla nas takiego rudego szkraba.

Początki były inne, niż się spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że Edek da młodemu nieźle w kość, że spuści mu łomot. Ale nic z tych rzeczy. Edek początkowo bał się Franka i od niego uciekał :D Oczywiście nie obyło się bez syczenia, miauczenia ostrzegawczego itp. Jednak nie było to na taką skalę, jakiej się spodziewaliśmy znając już trochę charakter Pana i Władcy Edwarda. 

A teraz, jak już Edek, w całym swoim majestacie, zdecyduje się zaszczycić nas swoją obecnością na nizinach mieszkania i zejdzie z pudeł, leżą razem z Frankiem na kanapie, na której ja leżę chora pod kocem. A w zasadzie wygląda to tak: koty leżą rozciągnięte tak mocno, jak tylko się da, przy okazji starając się zagarnąć jak najwięcej polarowego koca dla siebie, a ja próbuję jakoś się wbić między nie i przykryć się tym kocem.




Tak więc w dużym skrócie: moja nieobecność na blogu spowodowana była przeprowadzką i pojawieniem się nowego członka w naszej konkubenckiej rodzinie. A teraz jeszcze moją chorobą. Jak to pan doktor ładnie określił: stan przedgrypowy. Szkoda tylko, że w parę godzin, po wizycie lekarskiej, ten stan przedgrypowy rozwinął się w regularną grypę z gorączką, bolącym gardłem i łamaniem w kościach :(

Przez to wszystko nie bardzo miałam/mam czas i siły, by gotować. Nasze jedzenie w zasadzie sprowadza się do:
- rozmrażania zapasów zamrażalnikowych,
- odgrzewania rzeczy przywiezionych przez rodzinę,
- gotowych sosów z torebek,
- dowiezionej pizzy.

Znalazłam jednak czas na jedną rzecz :)




Murzynek:

  • 1 kostka masła (250 gram),
  • 3 łyżki kakao,
  • 7 łyżek wody,
  • 1,5 szklanki cukru,
  • 3 jajka,
  • 3 łyżeczki proszku do pieczenia,
  • 1,5 szklanki mąki,
  • 2 łyżki miodu (mój składnik).


W oryginalnym przepisie, który znalazłam na wizażu (a dokładniej, tutaj), znalazła się również nutella. Ja jednak nie mając nutelli, pominęłam ją.

W garnku należy rozpuścić masło i cukier, dodać wodę i kakao, całość zagotować i odstawić do ostygnięcia. Przy tej pogodzie najszybciej studzi się takie rzeczy na balkonie :)

W jednej misce wymieszać żółtka, mąkę, proszek do pieczenia i przestudzoną masę kakaową. W drugiej misce ubić białka, na sztywno.

Ubite białka przełożyć do miski z resztą składników i delikatnie wymieszać. Całość przelać do keksówki wysmarowanej masłem i wysypanej mąką (następnym razem wysypię chyba bułką tartą - tak zawsze robi moja Rodzicielka) i wstawić do nagrzanego, do 180 stopni piekarnika, na około 40 minut (do tak zwanego "suchego patyczka"). Przyznam, że u mnie było to około godziny - teraz mam inny piekarnik i mam wrażenie, że w nim wszystko piecze się wolniej :P Jakieś 10 minut przed końcem pieczenia, wierzch ciasta polałam miodem i wstawiłam z powrotem do piekarnika - dzięki temu powstała fajna skórka. Następnym razem miód dodam również do środka, ciasto będzie jeszcze lepiej smakować. Ale i tak wyszło pyszne! :)

5 komentarzy:

  1. Dobry pomysł z tym miodem. No, no....

    OdpowiedzUsuń
  2. A koku przesympatyczny, prawie taki fajny , jak nasz Bubu . Pozdrowionka mama Pana U

    OdpowiedzUsuń
  3. To teraz jeszcze Wam białego brakuj! Kota oczywiście!
    kolodynska.pl

    OdpowiedzUsuń