Dopadło mnie życie. Tak jakoś
wyszło. Pan U wyjechał na cały luty poza Polskę. Cały dom na mojej głowie.
Pranie, sprzątanie, gotowanie, rozstawianie kotów po kątach (tego to chyba
najwięcej uprawiam). W związku z tym, że nie miałam, i do przyszłej soboty
nadal nie mam, dla kogo gotować (a chyba aspekt gotowania dla kogoś najbardziej
mnie w tym wszystkim kręci), miesiąc upłynął mi pod znakiem mrożonek, sosów z
torebki i gotowych dań. Albo rozmrażania jakichś pojedynczych kotletów, odnalezionych
w czeluściach zamrażalnika :)
Poza tym, Pan U wyjeżdżając,
pozbawił mnie części mojego Super Ważnego Centrum Dowodzenia (laptop, telefon,
pilot od TV i pilot od dekodera), zabierając mojego laptopika. Nie miałam więc
większej ochoty przemieszczania się tych dwóch metrów, jak nie mniej, z kanapy
do stacjonarki i pisania bloga.
Znacznie przyjemniejsza wydawała
mi się perspektywa leżenia na kanapie i opychania się czekoladą niż fikuśnego
gotowania. Ale to chyba tęsknota za Panem U i zmęczenie materiału sprawiło, że
kiedy w końcu postanowiłam coś z tym zrobić, dopadła mnie choroba.
Cały poprzedni tydzień usiłowałam ją sama
pokonać, chodziłam normalnie do pracy, na zakupy itp. Wydawało mi się, że to
zwykłe przeziębienie. Ot, takie tam tylko kichanie i wieczne smarkanie. Aż w sobotę ochrypłam, a w niedzielę
zaniemówiłam - zapalenie strun głosowych zapewniło mi, znajomym i kotom
atrakcję w postaci niemego kina. W sumie szkoda, że taka forma rozrywki nie
jest już popularna. Przez ten tydzień
nauczyłam się krzyczeć na koty gestami i teraz, gdy powoli odzyskuję głos,
chyba są trochę zdziwione, że Pani potrafi mówić! :)
Tak więc kolejny tydzień mija mi
leżąc na kanapie pod kocykiem i objadając się albo czekoladą albo pączkami (ale
o nich później). A tyłek rośnie...
Swoją drogą, tak sobie myślę, to
bardzo zaskakujące jest w jaki sposób są skonstruowane baby. Leży taka całe
dnie, opychając się niemiłosiernie, wiedząc, że to nie jest najlepsze
rozwiązanie. Ale każdy powód jest dobry: zły dzień, tęsknota, choroba, brzydka
pogoda, fajny program w TV, "ciekawy" artykuł w głupiej gazecie (w
takich momentach chyba nawet najdurniejszy artykuł wydaje się mega
interesujący, pouczający i ważny. Nawet ten o bójce Dody z Agnieszką Szulim ;)
), zmęczenie, ciemności na dworze, ciepełko domowego ogniska, itp. Można by
wymieniać w nieskończoność, prawda? A tyłek jak rósł, tak dalej rośnie.
A później taka baba chodzi i
opowiada na lewo i na prawo jaka to jest gruba, jakie to ma kompleksy z tego
powodu, jak jest jej źle i niedobrze na tym świecie, bo nie może kupić ciuchów
na siebie, bo tu jej się coś wylewa, tu jest za ciasno, tam się marszczy, tam
odstaje.
Ciekawe jest to, że każda z nas,
niezależnie od wagi, rozmiaru i wymiarów, tak ma. Nie znam chyba żadnej
kobiety, która by nie miała kompleksów. Zawsze jest coś do zmiany, poprawy,
ucięcia, dosztukowania i odessania. I nawet najbardziej kochający na świecie
facet, codziennie tysiące razy zapewniający swoją babę o swojej miłości i
szczerze zachwycający się nią i jej wyglądem, nie jest w stanie przełamać
tego wiecznego samo-dołowania się baby.
Leży więc taka baba całymi dniami
pod kocem. Obłożona kotami. Wręcz unieruchomiona przez koty! Jeden przygniecie
koc z jednej strony, drugi z drugiej a baba zaczyna się czuć jak mumia jakaś. I
kiedy w końcu zdecyduje się ruszyć i wrzucić jednak coś na bloga, nie jest to
takie łatwe. Koty są wszędzie! I wcale nie pomagają w pisaniu!
Cóż, przynajmniej mam zapewnioną
gimnastykę szyi i ramion :)
Koty rozrabiają. Koty łobuzują.
Koty rozwijają swoje zdolności uprzykrzania życia.
Wprowadzając się do tego mieszkania, od
początku założyliśmy z Panem U, że sypialnia jest nasza, kot (a teraz koty) z
nami w niej nie śpi, łóżko jest nasze i tylko nasze. Powód jest bajecznie
prosty: Edek się rozpycha i niesamowicie grzeje, a ja zimnolubna jestem ;)
W poprzednim mieszkaniu nie
mieliśmy ramy od łóżka, leżał jedynie materac na glebie, no i nie mieliśmy
drzwi do sypialni. Edek spał z nami a jego rozpychanie nie było jakieś
przesadnie uciążliwe: człowiek zaliczał jedynie stoczenie się z materaca na
ziemię. W tym mieszkaniu mamy już łóżko, wręcz łoże, z prawdziwego zdarzenia,
więc upadki z jakichś 50 centymetrów nie należą do przyjemnych. Gdyby, oprócz
Edka, spał z nami jeszcze Franek, to chyba po prostu równie dobrze moglibyśmy
się z Panem U kłaść spać od razu na podłodze.
Koty więc rozwijają swoje
zdolności uprzykrzania życia, na czele z próbami dostania się do sypialni w nocy.
Drapanie drzwi, próby podkopania się pod drzwiami są na porządku dziennym, już
się przyzwyczaiłam. Nie stanowi to dla mnie przeszkody w zaśnięciu. Jednak do
swojego repertuaru dołączyły ostatnio skakanie na klamkę. No i zaczyna się
zabawa w "kotka i myszkę", a raczej w "niegrzeczne kotki i
wściekłą, wybudzoną ze snu Panią". Ale przynajmniej dzięki temu
udoskonaliłam technikę skradania się :) Jestem w stanie bezszelestnie wyplątać
się z kołdry, wyślizgnąć się z łóżka, podejść do drzwi i z groźną miną na nie
czekać :) Ha! Też rozwijam swoje zdolności! :) Generalnie nauczyłam się jednej
bardzo ważnej rzeczy: jeśli kota nie słychać, to znaczy, że właśnie coś broi
(na przykład ukradł moją zasmarkaną chusteczkę, gumkę do włosów, bułkę, którą
dosłownie na 5 sekund spuściłam z oczu lub wkładkę z mojego buta).
Są jednak takie momenty, gdy Edek
dochodzi do wniosku, że on swoje zdolności już wystarczająco rozwinął, więc
może poleżeć. Szkoda tylko, że Franek nie dochodzi do takiego samego wniosku...
Przynajmniej raz na dzień i noc. Życie byłoby łatwiejsze wtedy... Eh, gdyby tak
Franek któregoś dnia stwierdził, że będzie rozrabiać co drugi dzień i co drugą
noc. Marzenie...
Nie można nic zostawić na
wierzchu. A rzeczy, które do tej pory były bezpieczne i nieciekawe dla kota,
stały się nagle wielką rozrywką. Na przykład wykałaczki, które zmieniały chyba
swoje miejsce już z pięć razy i za każdym razem lądowały na podłodze, a ja
znajdowałam je w przeróżnych miejscach w mieszkaniu. Albo pomidorki
koktajlowe. To, że leżały ponadgryzane na podłodze w kuchni albo na panelach w
salonie, to pikuś. To, że musiałam je sprzątać wtarte w dywany i narzutę na
kanapie, to już trochę gorzej. Ale najgorsze jest to, że miało to miejsce po
pierwszej w nocy, gdy wracałam z pracy zmęczona i jedyne o czym marzyłam,
to wyrko, podusia i kołderka. Tymczasem czekało na mnie mieszkanie do
posprzątania.
Ostatnio, w zasadzie od dwóch
nocy, atrakcją nr 1 jest dostanie się do kosza na śmieci, który stoi pod
zlewem. Barierą, póki co, nie do pokonania (na szczęście!) są drzwi od szafki. Tylko
efekt tych zabiegów jest taki, że o piątej rano jestem budzona przez urocze
"kłap, kłap, kłap, kłap, kłap, kłap", w odstępach co jakieś 5
sekund. Fajnie, prawda? :)
Moje życie upływa ostatnio również
na myciu podłogi. Dlaczego? Powód jest prosty. Otóż Franek nie jest w stanie
zaakceptować faktu, że Edek może nie chcieć się z nim bawić. Edek w takich
momentach stara się Frankowi to dobitniej wytłumaczyć i rzuca się na jego ucho.
Małe Gówienko chodzi więc wiecznie z pogryzionym, podrapanym uchem a podłoga
przyozdobiona jest kroplami krwi... Tak właśnie się nasze koty bawią!
I wśród takich problemów przyszło
mi teraz żyć ;) A tu wielkimi krokami zbliża się Tłusty Czwartek. Na wszystkich
kulinarnych blogach zaroiło się od przeróżnych przepisów, postanowiłam nie
zostawać więc w tyle.
Moja propozycja jest oczywiście
dla osób, które chcą coś zrobić szybko, bez wkładania w to nie wiadomo ile
czasu i wysiłku. Czyli dla leni takich, jak ja ;)
Nibypączki:
- 2 opakowania homogenizowanego serka waniliowego (łącznie 250 gram),
- 1,5 szklanki mąki,
- 3 jajka,
- 1 kopiata łyżeczka proszku do pieczenia,
- 2 płaskie łyżki cukru,
- dodatkowo olej do smażenia (albo jak kto woli - smalec :D) i do moczenia łyżeczki.
Wszystkie składniki (oprócz
tłuszczu) wymieszać. I tutaj pewne utrudnienie: idąc na łatwiznę, i tak też
jest w przepisie, z którego ja korzystałam, można to zrobić mikserem. Problem
polega jednak na tym, że ciasto ma konsystencję gluta, który ma zamiar
zawładnąć mikserem. Takie było moje pierwsze skojarzenie, jak tylko to
zobaczyłam - ciasto zamiast ładnie się miksować, "wspina się" po mieszadłach
miksera. Stąd już bardzo krótka droga do całej kuchni w masie :) I mimo
wszystko, wcześniej wysprzątawszy kuchnię, wolałam się jednak łyżką chwilę
namachać, żeby ciasto wymieszało mi się w ładną masę a nie ścierać jej ze
ścian, sufitu, kotów i innych sprzętów.
I w zasadzie to tyle, jeśli
chodzi o samo ciasto. Teraz należy przejść do procesu produkcyjnego. W garnku
(ja użyłam raczej niedużego garnka, o średnicy mniej więcej 20 cm i głębokości
10 cm) należy bardzo porządnie rozgrzać (rozpuścić) tłuszcz. Ile? Hmm... ja
nalałam około trzech centymetrów od dna garnuszka.
Zamoczoną w oleju łyżeczką do
herbaty nabieramy porcję ciasta i strząsamy do garnka. Dlaczego trzeba mieć łyżeczkę namoczoną w
oleju? Bo, jak pisałam wyżej, masa ma konsystencję gluta, bardzo lepkiego
gluta. Na raz smażyłam około 4-5 nibypączków. Więcej radzę nie robić w tym
samym czasie, bo podwajają swoje rozmiary: z orzecha włoskiego do dorodnej
śliwki, a może nawet mandarynki. Po usmażeniu posypać cukrem pudrem i obżerać
się ile dusza zapragnie :)
Moja rada: po rozgrzaniu
zmniejszyć płomień palnika do minimum i smażyć nibypączki bardzo powoli. Parę
zrobiłam na zbyt dużym płomieniu. Efekt był taki, że z zewnątrz były mocno
przyjarane a w środku surowe, płynne.
Można oczywiście zrobić je
również bez tych dwóch łyżek cukru, jeśli ktoś woli mniej słodkie.